Nie lubię na noc do pracy
wieczorami, w zadowoleniu,
spokoju i ciszy, po dobrze przeżytym dniu.
Ja się tułam po nocy gdzieś na przystanku.
Marznę, bo wiatr prześmiewca
przeszył mnie na wskroś.
Jeszcze zanim wyszedłem, miałem
niemiłe uczucie, że znowu muszę.
Że nie zasnę w swym ciepłym łóżku.
Że gdy wszyscy trzeci sen w głowie
drobić zaczną.
Ja będę kark ciężko zginał.
Ale nie o to chodzi,
bo przecież to tylko praca.
Najgorsze jest to, że czuję się jakby
właśnie kończył się ostatni dzień mojego życia.
I teraz muszę iść odpracować ten
(nie)boski kredyt.
Inni zasną snem wiecznie sprawiedliwym.
Ja będę harował przy kotłach piekielnych.
By wnętrze ziemi nie wygasło.
Dla przyszłych pokoleń.
Więc stoję na przystanku.
Czekam na ten diabelski autobus.
A wiatr i noc śmieją się.
Że głupiec ze mnie.
I każdej nocy tak jest,
a dziś nadchodzi kolejna.
Co z tego, że niedługo wstanie ranek.
Zmęczony, ale spokojny
zalegnę w łóżku.
Ale przeżyć tę noc,
iście polarną, bo tak długą, zimną i samotną.
To jak zaciągnąć życia na kredyt.
No tak, to było tak dawno.
Gdy tylko przekroczyłem
upragniony próg dorosłości
stało się to "coś",
i teraz "jadę na oparach".
Już dawno umarłem.
Tylko teraz udaję żywego...