Zlisienie
rdza i biel.
Lis był wychudzony,
prawdopodobnie wściekły.
Najlepiej byłoby go zestrzelić,
ale nie umiałam obsługiwać strzelby,
wiszącej nad drzwiami.
Możliwe, że nawet nie działała.
Zwierzę podeszło do mnie,
mierząc mnie szklanymi ślepkami.
Z mieszanką nieufności
i nonszalancji
zbliżyło się do kociej miski.
Pożerało karmę głośno,
łapczywie.
Coś czego nie zrobiłby w dziczy.
Musiał uważać mnie
za niezdolną do zaatakowania.
Zjadł połowę,
po czym wychłeptał jeszcze większość wody.
Nie znałam się na lisach,
ale miałam nadzieję,
że cienka siatka zamontowana w drzwiach
ochroni mnie przed nim.
Jednak zwierzę nie było mną zainteresowane.
Kiedy się posiliło, rozpędziło się
i wskoczyło na murek,
ogradzający mój ogród.
Podążyło wzdłuż niego,
przebierając nogami w czarnych „skarpetkach”.
Zeskoczył po drugiej stronie,
jakby na pożegnanie machając kitą.
Nie wyszłam do końca dnia,
czując się nieswojo.
Jakby mój ogród nie należał już do mnie.
Nie wyglądałam przez okno,
pewna, że zobaczę tam rudego intruza.
Zamiast tego sprzątałam dom,
wycierając kurze
i wyrzucając wszystkie suszone kwiatki,
które matka chowała w dziwnych miejscach,
gdy tylko odwróciłam wzrok.
Słyszałam, jak wiatr szarpał dzwoneczkami,
chroniącymi przed złym okiem.
Zabobony matki zaczęły się po śmierci ojca.
Zginął w lesie,
z którego lubił przynosić matce drobiazgi,
takie jak fragmenty kości,
czy zapomniane szklane butelki.
Był leśniczym
i tych śmieci znosił nieprzebrane ilości.
Składował to w szopie,
żeby nie drażnić matki.
Zginął, postrzelony przez kłusownika.
Mówiono, że to przypadek,
ale my w to nie wierzyłyśmy.
Nie można „przypadkiem”
postrzelić kogoś w kamizelce odblaskowej,
stojącego na pustej polanie.
Wytarłam talerze i umyłam podłogi.
Dopiero wtedy uniosłam wzrok.
Lisa nigdzie nie było.
Zamiast niego na samym środku stołu
leżała mysz,
rzucona pogardliwie przez kota.
Zapadł zmrok.
Możliwe, że lis nie zamierzał wrócić.
Może mój ogród był dla niego
jedynie jednorazową przystanią.
Rozdzwonił się telefon.
Odebrałam,
by usłyszeć głos mojego chłopaka.
Był rozemocjonowany.
„Muszę ci coś powiedzieć,
jestem pod twoim domem”
Rozłączyłam się
i ze ściśniętym żołądkiem ruszyłam do bramy.
Stał tam jego samochód,
rozświetlający noc dwoma smugami reflektorów.
Szłam ostrożnie,
uważając na nierówności.
Wyglądał jak zawsze,
niedogolony,
z lekką siwizną pojawiającą się na skroniach.
W samochodzie był ktoś jeszcze,
ale przez zaciemnione szyby
widziałam tylko zarys
imitację kobiecego kształtu.
Wiedziałam już, co chciał powiedzieć,
choć wyczuwałam to przez instynkt,
a nie logiczne myślenie.
Kiedy wracałam do domu,
po tym jak ze mną bezczelni zerwał,
coś przykuło mój wzrok.
Miska z wodą,
którą pił wcześniej lis
lśniła jak zwierciadło
odbijające księżyc.
Podniosłam ją,
zaburzając gładkość powierzchni.
Wniosłam ją do domu
i postawiłam na blacie kuchennym.
Po zakrzątnięciu się przy kolacji,
czułam się przyciągana przez wodę.
Spojrzałam na miskę i nie wahając się
wypiłam dwa duże łyki.
Nic się nie stało,
tak jak się spodziewałam.
Położyłam się do łóżka,
wbijając wzrok w pusty sufit.
Zasnęłam,
a moje sny były pełne splątanych cieni,
różnych woni i ruchu.
Polowałam,
a może byłam zwierzyną,
sama nie wiedziałam,
lecz to nie był koszmar.
Obudził mnie blask poranka.
Wstałam, zamiatając ogonem pościel.
Moje ziewnięcie ukazało rząd ostrych zębów.
Słońce spoczęło na moim futrze,
zmieniając je w miedź i złoto.