Strach u podnóża lasu
Co światłością mrok przepędza
Lecz nikła jest ta męczarnia
Gdy czerń jest aż tak bydlęca
Że najciemniej właśnie bywa
Tam gdzie światło się rozpływa
W jasności złoci się śnieg
Spadając wolno a rzewnie
Kończąc swój żywot i bieg
Chyląc się ku ziemi pewnie
By stopnieć ku wiosny chwale
Z wdziękiem acz niedbale
Czerwone oziębłe dłonie
Zbyt drobne jak na morderce
Twarz co ogniem płonie
Ujrzała piekieł spadkobierce
Lecz jest czynu nieświadoma
Jak świat co zguby dokona
Patrzy w nicość co swe oczy
Ma wielkie niby zwykły strach
Nagle ku mrokowi kroczy
W jej głowie zagrywa Bach
Toccata i fuga d-moll
Złośliwa jak w płaszczu mol
Lecz zanim przekroczyła próg
Co oddziela czerń od bieli
Ujrzała oczy niby bóg
Którego ludzie nie mieli
Wzdrygnąwszy się nogę cofa
Zamyśleniem filozofa
I się wtórnie zastanawia
Czy w lesie coś się kryje
A zrazu się lęk odnawia
Iż we śnie jest lub nie żyje
Inne przecie możliwości
Są szaleństwem już skrajności
Jednak wtem ona wyskakuje
Kreatura o czerwonych kłach
Nosem swym po niebie snuje
W oddechu swym gęstych mgłach
Chwila napiętą się staje
Serce wolności oddaje
Bestia jednakże ucieka
Przed słońcem co nagle wschodzi
Ciało w popiół obleka
Może ze świata odchodzi
Lecz pewne jest tylko jedno
Że skraca się strachu sedno