Słońce
I przez obłoki żalem spęczniałe daremnym,
Przez welony szarości – nad miastem rozpięte
I niby krwią przesiąkłe – sadzy haftem ciemnym
Wejrzeniem zadziwionym patrzy słońce rude
Na domów i pałaców – istnienia rozdarte,
Złamane kości katedr – kiedy brakło cudu
I krypty – łopatami wybuchów otwarte
I kryje złote oczy za mglistą woalką,
Wzrok odwraca od dzieła – ognia i zniszczenia,
Od tej pod stosem cegieł– nadpalonej lalki,
Zgubionej rękawiczki – w kolorze cierpienia.
Zaś niebo na ten cmentarz – co dziełem żywiołu
Gęsto roni łzy ciężkie – o barwie popiołu…