mgnienie magnolii
gdzie stały drzewa nad brzegiem, wciąż samotne.
Tak jak ona. Pięknie zadziwiona,
kiedy biegła nad wodę,
po powietrze czyste i jasne.
Jej oczy łączyły horyzont szmaragdowych odcieni.
Zupełnie unicestwiona, przepadała,
w duecie kolorów, współgrając z naturą.
Niczym jaszczurka przylegała do ściany muru,
gdzie promienie Słońca wywabiały ją z zakamarków ...
swym ciepłem.
Spłoszona, uciekała w ceglaną szczelinę.
Nikła tam jak dzień przed zachodem,
w tym stawała się podobna do ziemi.
Na styku zimy i wiosny
wypatrywała ptaka w kardynalskiej purpurze,
pomiędzy magnoliowymi gałęziami,
skrzenie przekwitłych kwiatów,
kiedy zwiędnięta czerń
kontrastowała z psychodeliczną czerwienią.
Złociste światło było jak powietrze,
w bezlitosnym błękicie tkwiło i paliło
jak kolba do lutowania, rozżarzona do białożółci.
A spotęgowany blask Słońca ogrzewał jej bose ciało.
Nocą zaś Księżyc jeszcze uśpiony,
leniwie, ponad wierzchołki drzew wychodził.
Wykrwawiony do śmiertelnej białości, zlewał się z jej oczami,
a wtedy zastygała jak uwiązana łódź pod pomostem,
zastygała w zmęczeniu jak siewca po żniwach.
Drgała niczym wiechlina,
kiedy na głos żaby odpowiadała inna,
a dalej o ćwierć mili na sygnał ten,
odzywał się wielotysięczny chór.
Metaliczne nawoływania, regularne kucie jakby w kuźni,
do złudzenia, do bólu w skroniach.
Jakby szczęk smyczka po pustych strunach skrzypiec, rozdzierał ciszę.
Wówczas Anna pragnęła się doszukiwać wątku tej całości,
chciała zrozumieć, że jest wciąż, aż do ostatniego momentu,
chciała odnaleźć sens tego wszystkiego istnienia.
Cóż, nie powracały jutra już.
Powoli przepadały w niedosięgłym świecie jej snów.