Wszystko na sprzedaż... (06)
– Jestem wielki! – wydałem okrzyk po wyjściu z baru.
Wyrzuciłem po części z siebie to, co zżerało mnie od środka. Odetchnąłem z ulgą i skręciłem w Królewską; z dala ujrzałem swój dom i chciałem, jak najszybciej się w nim znaleźć.
Z trudem dowlokłem się i zmęczony opadłem w miękki fotel, po czym włączyłem telewizor. Murka zajęła miejsce na sofie i wpatrzona w ekran zaczęła dziwnie przechylać głowę raz w lewo, raz w prawo. Przeglądałem się i nagle nie wytrzymałem, wybuchnąłem śmiechem. Królewna zsunęła się i obrażona wyszła z salonu. Po chwili sam zapragnąłem snu.
Jednak długo nie mogłem zasnąć, myślami uciekałem daleko. Przed oczami zjawiały się twarze – jedne smutne, inne roześmiane, jeszcze inne płakały. Wśród nich dominowała twarz babki Sydonii, a jej bezustanne kłapanie.
– Tylko spokój może cię uratować... tować... wać...
Nazajutrz, około dziesiątej pod dom zajechał luksusowy, czarny karawan Pilato, a za nim biały Mercedes–Benz CLA. Wysiadła z niego zgrabna, urocza mysia blondynka. Wydała dyspozycję dwóm facetom w czerni. Obaj zeszli do piwnicy z niewielką skrzynią, aby spakować spalone szczątki mojej udręczonej kochanki, oraz dwa portrety: babki i matki.
Zjawiskowa piękność rozglądała się ukradkiem po posesji, po czym podeszła do mnie i podając dłoń, rzekła:
– Witam pana, Tomaszu – rzucając zalotne spojrzenie.
– Witam — odpowiedziałem i na chwilę zaniemówiłem z zachwytu. Stałem jak słup, oczarowany jej powabem.
Wszystko bym dał w zamian za jedną noc z takim aniołem – pomyślałem.
– Panie Tomaszu, czy jedzie pan ze mną czy limuzyną? – zapytała. – Słyszy pan! – zawołała.
– Taaak, nnie – zająkałem się. – Pojadę z panią, ale jeszcze moja Murka – wydusiłem.
Aleksandra usadowiła wilczycę na tylnym siedzeniu, obydwie panie szybko się dogadały, a miejsce obok kierowcy czekało na mnie. Wsiadłem, moje ciało ogarnęło jakieś dziwne podniecenie. Chyba po raz pierwszy w życiu na widok kobiety poczułem to, co powinien czuć prawdziwy mężczyzna. Nozdrza upajały się jej zapachem pomieszanym z dobrymi perfumami. Kobieta z klasą i chyba nie miała więcej niż czterdzieści pięć wiosen, a może osiem... – licytowałem w myślach.
Limuzyna wyjechała na główną drogę. Kierowaliśmy się w stronę Centrum Kongresowego, kiedy staliśmy przed światłami mostu, zauważyłem w bocznym lusterku znajome auto. A to pieprzony dziad z tego barmana, całe życie tylko węszy i kombinuje. Jedzie za nami jak pies.
– Panie Tomaszu, czy ma pan szaloną wyobraźnię, czy jest pan po prostu wariatem? – spytała nagle.
– Pani Olu, mogę tak mówić? – wyszeptałem nieco zawstydzony.
– Ależ oczywiście, będzie mi niezmiernie miło – zaszczebiotała cudownie.
– I to, i to? – odpowiedziałem po namyśle. – Mam jedną prośbę, widzi pani tę srebrną terenówkę za nami? – Proszę ją zgubić, a ja w tym czasie opowiem, w czym ma się rzecz.
– Okej? – Włączyła telefon na głośnomówiący i wydała polecenie kierowcy z karawana.
Za chwilę straciliśmy barmana z oczu. Jechaliśmy od ulicy Zawiłej, potem skręt w lewo i byliśmy na Żywieckiej Polanie. Po prawej rozciągał się Las Borkowski. Od strony Jagodowej wjechaliśmy na teren mojego czterohektarowego drzewostanu, który otrzymałem w spadku po dziadku ze strony matki. Ignacy w tajemnicy przed heterą przekazał w testamencie swoje włości jedynemu wnukowi, czyli mnie. Dlatego powziąłem taką, a nie inną decyzję w sprawie miejsca pochówku. Babka Sydonia będzie się dusić pośród drzew znienawidzonego przez siebie męża.
Ceremonia przebiegła bez zakłóceń i kości zostały rzucone. Ta przeszłość pochowana na zawsze.
– Czas zacząć nowe życie – oznajmiłem. – Czy pozwoli się pani zaprosić na mały poczęstunek? – zwróciłem się do tej zjawiskowej kobiety, służąc ramieniem.
Kiedy odchodziliśmy, Murka przykucnęła nad mogiłą i zaznaczyła teren. Ujrzałem cudowny uśmiech na twarzy Aleksandry.
Oj, ten Antoni chyba był głupcem, że wypuścił taki skarb?
Prosto z Lasu Borkowskiego pojechaliśmy na wzgórze do zamku w Przegorzałach. Tam w restauracji „U Ziyada” z przepięknym miejscem widokowym na cały Kraków, smakowaliśmy wykwintne dania i wina.
Wróciłem do domu dosyć późno, a kiedy otwierałem drzwi, zobaczyłem w szybie odbicie srebrnej Suzuki. Stała w uliczce niedaleko domu. Odwróciłem się i pokazałem gest Kozakiewicza. Dzisiaj nie jestem w stanie myśleć logicznie, bo byłem zakręcony urodą kobiety.
– Jutro, bracie, pogadamy przy barze – burknąłem i wszedłem w spokojny, domowy mir, a gdzieś tam w eleganckiej alkowie przy ulicy Księcia Józefa, Aleksandra planowała zarzucić sieci na nowy obiekt pożądania.
Sobotni poranek. Słońce usiłowało przedostać się do sypialni. Ciężkie żakardowe zasłony w kolorze brązu nie przepuszczały niczego. Właśnie, dlaczego nie wpadłem na pomysł, aby te projekty babki całkowicie usunąć z domu. Zajmę się tym jak najszybciej. Wstałem i wyszedłem z kubkiem kawy na taras. Nagle usłyszałem głos mojej kochanej sąsiadki.
– Panie Tomaszu! Panie Tomku – zaskrzeczała. – Przyszłam przeprosić pana za moją nietaktowność, ale tak jakoś wyszło. Upiekłam wczoraj szarlotkę, proszę do kawusi, panie kochany. A tamto, to już wypuśćmy w niepamięć — trajkotała jak nakręcona katarynka.
– Pani Marianno! – przerwałem jej. – Co pani tak naprawdę chce? !
– No wie pan, wczoraj, kiedy pojechał pan no, na ten pogrzeb, czy coś tam, to za niecałą godzinę – nabrała w płuca powietrza – przyjechał jakiś gość takim dużym, srebrnym autem. – Popatrzyła na mnie i złapawszy kolejny oddech, mówiła: – Chciał przedostać się na pańską posesję, ale przegoniłam go – zakończyła z ulgą.
– Taka sąsiadka to skarb – odrzekłem i pocałowałem w dłonie. Była wniebowzięta i jeszcze coś chciała powiedzieć, ale ubiegłem ją.
– Ehm, panie...
– Wrócimy jeszcze do tej rozmowy, teraz jednak muszę podziękować pani. – Wstałem i odprowadziłem ją do bramki.
A to skurwiel jeden, zgubił nas i zawrócił, aby coś wywęszyć – pomyślałem. Trzeba jak najszybciej rozjaśnić gadzinie szare komórki. Zaśmiałem się do swoich myśli. Postanowiłem, że przy sobocie dużo wcześniej złożę wizytę w barze. Zanim to uczynię, muszę podjechać na Stary Kleparz zrobić zakupy. Odpaliłem volkswagena i wyjechałem z garażu. Myślałem o uroczej Oleńce, gdy nagle coś zgrzytnęło i auto zaczęło kangurzyć.
– Chyba będę musiał cię wysłać na emeryturę, staruszku. Zmienić na lepszy model – jęknąłem z żalem. Pewnie się przestraszył, bo gwałtownie ruszył.
Zaparkowałem przy Długiej i poszedłem na targowisko. Nagle zobaczyłem anioła, pani Karawanowa szła cała w liliowej poświacie i paplała przez telefon. Za nią czołgał się osiłek objuczony dwoma sporymi koszami, wypełnionymi po brzegi włoszczyzną i innymi wiktuałami. Wsiadła do mercedesa i otworzyła bagażnik. Mężczyzna załadował sprawunki, po czym usiadł na tylnym siedzeniu. Pisk opon i tyle ich widziałem.
– Boże, jaka ona piękna – wyszeptałem.
– Czy pan się źle czuje? – spytała przechodząca kobieta. – Bo jakiś taki pan blady?
– Nie! – krzyknąłem. – I co to panią obchodzi!
– A to cham – zripostowała. – Człowiek z troską podchodzi, a on...
Ja natomiast myślami błądziłem gdzie indziej. Oleńka i ten wypasiony oprych? Skąd ja go znam? Ruszyłem w stronę straganów – Murka nieszczęśliwa, bo w kagańcu kroczyła u nogi, a ja krążyłem po umyśle w poszukiwaniu tego napakowanego typa. Kupiłem co potrzeba i wróciłem do domu. Przejrzałem pocztę i zdrzemnąłem się ze dwie godzinki. Około osiemnastej wybrałem azymut na knajpkę.
Kiedy przekroczyłem podwoje, przy barze nie zastałem nikogo, usiadłem i zapaliłem. Powoli wypuszczałem dym, który jak welon panny młodej ścielił się pod sufitem.
Z szafy grającej płynęły cudne dźwięki... „Pod papugami wisi lustro, w którym każdy ma, most z lampionami, promenadę do białego dnia”. Pomyślałem: Niemen to dopiero klasyka.
Gdy za wahadłowymi drzwiami w lustrzanym odbiciu ujrzałem barmana ściskającego się z... No nie! To ten oprych od Karawanowej! Już wiem, skąd go znam. To Janusz – miłość polewoja. A to menda jedna!
– O co tutaj chodzi? – Szukałem wyjaśnienia.
Tych dwoje pożegnało się słodko, a barman jak skowronek wyleciał z zaplecza.
– Witam pana, Tomaszu, podać to co zawsze?
Kiwnąłem głową.
– Proszę jeszcze o wodę dla mojej królewny – dodałem.
Sączyłem powoli płyn i patrzyłem, jak z uporem maniaka trze lampki. Boi się. Coś kombinuje? Nurtowało mnie, to całe zajście z tym kochasiem. No i urocza Aleksandra?
– Pamiętasz oszuście – zacząłem opowieść. – Niedługo przed tym, jak zawłaszczyłeś majątek po moim ojcu, zagubiłem czarną, teczkę, a w niej około czterystu stron maszynopisu. Dlatego poznałeś historię mojej rodziny. Ty draniu! Przyszedłem zaraz na drugi dzień, ale zrobiłeś minę niewinnego, że nawet Święty Piotr by ci uwierzył. Ja nie, bo poznałem dokładnie twoją drugą twarz, drugie wcielenie. Od tego czasu wszystkie twe niecne uczynki mam tu. – Pokazałem mu pendriva. Widziałem, jak zbladł i znowu ta dziwna trzęsionka zawładnęła jego ciałem. – Wiem, że śledziłeś mnie wczoraj, wiem, że chciałeś wejść do mojego domu. Wiem wszystko o tobie, ty nędzny szczurze. – Zamilkłem i czekałem na odzew. Jednak on też milczał.
„I na powietrznych swych huśtawkach”... Kochany, ponadczasowy Czesio kołysał mnie swoim głosem.
– Czy mogę mówić ci na ty? – W końcu jesteśmy braćmi, a na dodatek bliźniakami – zakpiłem.
Popatrzył na mnie z tym błyskiem w oku i niechętnie odburknął:
– Proszę bardzo, Szymon. – Podał dłoń.
Poczułem chłodną, spoconą i drżącą łapę, której dotyk budził wstręt.
– Tomasz – odpowiedziałem. – Widzisz, kolego, jak dwaj apostołowie: Ty Kefas (skała) i ja Didymus (bliźniak). Nie oddałeś mi mojej teczki. Mało, próbowałeś sprzedać maszynopis, tylko brakowało zakończenia, brakowało też początku. Była to wyrwa mojej sagi, ale to wystarczyło, aby podszyć się pode mnie. Ja natomiast straciłem kawał swojego życia, musiałem zacząć wszystko od początku. Kiedy dowiedziałem się o moim ojcu i o tym, jak umierał w przytułku dla ubogich, przyrzekłem mu, że ten, kto to zrobił, odpowie przed prawem. Od trzech lat jesteś moją zmorą, obserwuję cię i powoli zbliżamy się do twojego końca. – Polej bracie i słuchaj dalej.
– Nic mi nie zrobisz! – warknął, stawiając ze złością szklaneczkę z czystą. – Jesteś skończonym pijaczyną i nikt ci nie uwierzy.
– No, proszę i kto to mówi. Parszywy łajdak. – Zapaliłem papierosa. – Teraz powiem ci, co się stało w piwnicy. Bo to twoja broń wytoczona przeciwko mnie. Tamtego wieczoru, kiedy powiadomiłeś policję, nic się takiego nie wydarzyło. To był blef, ale nie tak do końca. Dla mnie była to zbrodnia doskonała, bo ty dałeś się nabrać, postawiłeś na nogi CWŚ i tym przypieczętowałeś rozpoczęcie mojego planu zniszczenia ciebie. Tam w piwnicy spaliłem swoją przeszłość, starą maszynę do pisania i moją opasłą kochankę, którą prawie przez całe życie pielęgnowałem i pisałem jej dzieje. Moje życie zmarnowane przez dwie kobiety. I co? Kiedy już była taka piękna, wypielęgnowana i gotowa do wejścia na salony, to nikt jej nie chciał wydać, nawet te najmarniejsze wydawnictwa. Całe sześćset trzydzieści sześć stron maszynopisu spłonęło wśród nalewek babki Sydoni w starej blaszanej wannie. Barman patrzył na mnie jak na wariata.
– I myślisz, Tomaszu, że ja w to uwierzę? – odparł pytająco. – Wiem, gdzie zakopałeś skrzynię. Myślałeś, że się nie dowiem?
Popatrzyłem na niego z politowaniem i pomyślałem o Oleńce oraz napakowanym gachu. Czyżby oni w coś grali. I ona? Spokojnie, jeszcze nie koniec, gra dopiero się rozpoczyna. Rzuciłem zmięty banknot na blat i wyszedłem z baru, zostawiając Szymona z szeroko otwartymi ustami.
„Nad szklaneczkami, w kolorowe muszle gwiżdże wiatr”...
Kiedy skręciłem w Królewską, poczułem silne uderzenie w tył głowy i z dala dochodziło szczekanie Murki...
A potem już tylko ciemność.