pukam do drzwi...
talerz o nieokreślonej fakturze
na nim sadzone
widelcem rozkłuwam jądro
obok dymiący kubek z czarną
gęstą jak smoła
słuchawki w uszach
tłumią odkaszliwania flegmy sąsiadów
muzyka niezbyt poranna
myślę o toalecie intymnej
twarzy
i o jutrzejszym dniu
niepokalanym brudem z ulicy
gdyby tak z wiosną kiedy
kwitną sady. w jednym
oczyszczenie i zarazem narodzenie
z umierania
bez potrzeby okrywania nagości
a sianem nakarmić źrebaka
kobieta i mężczyzna skromnie odziani
ululani magnolią
za oknem równie biało
od jabłonowych różów
więc po co marznąć bez potrzeby
jedząc niebieskookiego karpia
z rtęciowymi wargami
piję smolną i nasłuchuję
śmierci. dlaczego przychodzi nad ranem
i wypija czerwień
spod paznokci
czy zdążę obciąć przed świtem
dzisiaj dolej mi czystej
i boba dylana w drodze
do podzielenia się na obrusie
duchem czasu ponad
tym co nadają niereformowalne stacje
krzyżowe
na antypodach człowieka