Otworzymy na oścież okna
Gwiazdy kruszą się w twoich palcach. Pomagasz zdjąć płaszcz nocy, która odwiedziła nas tego niepowtarzalnego poranka. Zasmucony wiatr oswaja winę, do jakiej wstyd się przyznać. Nie syć dziś moich uszu strzępkami szeptu, nie przynoś szczęścia, na które jeszcze muszę zasłużyć. Twoje palce zostawiają niepokorne blizny na cienkiej skórze mojej duszy, opuszczają dolinę, w której roi się od cieni naszych serc.
Na widok szkarłatu twojego spojrzenia czuję, jak w moim niebie rodzi się raj, do jakiego nie prowadzi żadne przypadkowe wejście. Kiedy czuję u ramion poszum bezsennych słów, budzi się we mnie jeszcze jedno życie, które pragnę zadedykować cieniom w twoim wnętrzu. To, co najpiękniejsze, nie zawsze musi kojarzyć się z niewyczerpanym poematem. Nie musi przypominać strachu, aby twoja dłoń mogła utulić go do snu.
Wieczność, jak zwykle rozkojarzona, niech prowadzi przez wrzosowisko nasze splecione słońca, nasze wysłużone światło. Zanim spadnie deszcz, zanim ten mur pęknie na pół, otworzymy na oścież okna, zamkniemy szczelnie drzwi. Wyrzekniemy się wszystkiego, co przynosi stęsknioną samotność.