Matulka
coby jam pokozoł dzie mogó sobzie drewków naszykować na zima.
Do lasa ciasam chodziuły cołe famelije.
Potam wozam w kónie chućko brok buło zzyźć na łobora.
Słómó dźwyrze tyż łobzijać mus, coby żywe nie pomerzło.
Gyryjty pucować i smorować rychtyk, coby nie zadrzeniało.
Łu noju roboty zawdy za gwolt buło.
Mamo nie pamiętam już Twych ramion.
Piaskowe szczyty znów dźwigają tęsknoty.
Echo się niesie nad torfową granią,
uderza w strzeliste pinakle i leśne wykroty.
Szukam Ciebie czasem na mojej ulicy.
Myśli wysyłam jabłoniowym sadom,
tam na liściach można znaleźć gwiazd ślady.
Moje słowa niczego już nie wytłumaczą.
Deszcze o podium na szybie bój toczą.
Szumią dwutaktem na werbel blaszany,
ubrane jeszcze w barwistość kaleką.
Czuciem palców na zawsze pozostajesz.
Wiosnę wciąż babim latem otulasz.
Aż do odrętwienia, snu Mateńki nie obudzą.
gbury- gospodarze
chućko- szybko
brok- trzeba
dźwyrze- drzwi
żywe- zwierzęta
gyryjty- sprzęty
zadrzeniało- zardzewiało
łu noju- u nas
zawdy- zawsze
na łobora- do gospodarstwa
za gwolt- za dużo.