Poznając obcych przy lipcowym zmierzchu
patrzymy prosto w słońce,
pożarci i pożerani,
ci, którzy mają jeszcze siłę pożerać.
Zbyt lepcy,
zbyt spoceni,
by móc udawać kogoś innego,
kogoś, kto jeszcze w zimie
wydawał się nam prawdziwy.
Czerwoni,
tam gdzie nas poparzyło
zewnętrze, choćby i nasze,
skóra otarta o skórę
i włosy przyklejone do czoła.
Słowa nie mają celu
w upale lejącym się z nieba,
wypełzającym z asfaltu,
patrzącym przez szkło
na tych, co kryją się w cieniach.
Wybacz, kim jesteś?
Trzy razy się przedstawiłeś,
i czwarty raz również
pozostanie bezowocny
w gorącym zapomnieniu.
Nie pamiętasz,
jakże łatwo nam wszystkim
głupieć w piżmie
gorąca, które nas więzi
niczym fakir zaklętego węża.