Platoński powóz
pozłacane na nim okucia, a koła
pomalowano misternie, by tańczyły w iluzji,
nieruchome dzięki trwałości obrotów,
dzieło prawdziwego mistrza.
Woźnica odziany elegancko, odpowiednio
do epoki, w której go sobie wyobrazisz,
prowadzi pewną ręką, wykuty
w ogniu własnych doświadczeń.
Konie ciągną zaprzęg, a choć piękne,
niedopasowane są one do siebie,
w dysharmonii rwą za dyszel,
nikt nie nazwałby ich cugowymi, nawet w malignie.
Pierwszy, biały jak alabaster, jak skały wapienne,
jak papier nietknięty grzechem twórczości.
Rumak ten o kształtach arabskich,
szczupły i lekki, skrzydlaty ideami,
skacze, napiera na uprząż,
szarpie wodze, kąsa wędzidło,
rwie się ku górze, ku wolności,
nietknięty cielesnymi okowami ograniczeń.
Drugi, wałach zimnej krwi,
ociężały i masywny, czarny jak noc,
gdy się wyjdzie z domu na werandę,
a oczy jeszcze nieprzyzwyczajone
patrzą ślepo w obcość nocy.
Kroczy ospale, z gracją lodowca osuwającego się
po zboczu doliny pod słonecznym blaskiem,
wózek ciągnie nie szarpnięciami,
ułańskimi zrywami,
lecz tępym fizycznym ciężarem,
w przeciwną stronę od kompana,
wiedziony lejcami, spętany klapkami na oczy,
zasłaniającymi pobocze pełne kwiatów.
Woźnica zacina oba konie,
by szły przez kolejne lata życia,
a one ciągną wóz nierówno,
raz holowany siłą czarnego,
raz szarpany przez białego,
spętane razem, by ich przeciwności
wyrównały się na końcu,
w dniu śmierci.