Konfesjonały nad urwiskiem życia...
życiem a śmiercią, zarysy wygięte w łuki.
Dźwigary ruder i masztów, niemych
sygnałów. Zerwane przez żywioły,
jak zapałki popłyną z nurtem.
Nie scalą rozszalałych brzegów, nie
uspokoją zadręczonych sumień.
Klęczące w wodzie, zliczają obole za
przewóz na drugą stronę.
A kruche poręcze niczym stuły
czekają na pocałunek rozgrzeszenia.
Mosty przemytników, samobójców i
szpiegów, spacerów i czerwonych jaskółek.
Zakazów fotografowania i krzyku,
niewymijania się i wykruszania sumień.
Zaplatają mocne kosy nad urwiskiem,
pętle dla straceńców. Pomiędzy, wplatają
kołysankę Rosemary, zawsze kiedy pada
deszcz. Bo wtedy, dźwięk matowieje i
zastyga w niewybrzmieniu. I nikt nie słyszy,
czy to łzy, czy tylko deszcz uderza
w struny życia.
Kiedy zakwita księżyc, a noc zarzuca kir
żalu, i kiedy płyną akordy zakreślone
krzyżem, wtedy nadchodzi czas na pokutę,
na ciężką harówkę.
Skazana przez siebie na siebie zapomnę
o sobie i zaniknę w skrzekliwym echu
płomykówki.
Księżyc zwiędnie i zakończy się bilans nocy,
bez sprzeczności z dniem.