Pożar kwitnienia
a cisza wgryzła się w ślady łodzi,
rozsypane w otchłaniach Styksu.
Chronos, jak Moiry, zamieszał w wodzie —
niczym w splątanych niciach losu.
Trzy zorze,
ostrymi nożyc krawędziami
rozcinają Echo.
Nyks — ukryta, skulona —
obserwuje Amaterasu.
Jej skóra drży
w lęku przed światłem,
jakby każdy jego błysk był trucizną.
Jej jasne usta — znak nieuchronności —
składają pocałunki na kwiatach,
otwierając ziewające pąki.
Lewą ręką wygładza
rozespane kocie futra,
prawą usypia
sowy i ropuszki.
Stąpa ostrożnie
po miękkich, mchem usłanych
Gai poduszkach.
Roztańczyły się w oczach Nyks
gwiazdy poszarpane galaktykami.
Gorzkim i kłujący jak cierń —
walcocieniem.
„Jakże bym chciała jak ona!” —
warczała zazdrosna.
Tsukuyomi — szukaj swojej Pani.
„Nie odwiedzaj swej siostry.
Potrzebuje mej tarczy,
łez prawdy — chłodnych jak twe promienie.”
„Będę Twoim słońcem” —
szepcze.
Wibruje oddech pełen ulgi,
jak chłodny podmuch na pustyni.
Styks warczy — fale
gęste jak magma, jak jądro ziemi rozgrzane,
parują.
Mgły wzniecają.
Wielkie, półmrokiem podsnute
czarne oczy niebios —
spadają kaskadami
w mgieł i chmur wyobrażenie.
Pętają Amaterasu —
siniejącą, krwawiącą.
Nyks szarpie ją...
nie jak bogini.
Bardziej — jak zwierzę,
które pożera światło,
jak Saturn —
który wchłania dziecko.
Karmazynowe smugi
rozświetlają zborze.
Życiodajne, spokojne kłosy
chwieją się na wietrze.
Świat zaciska powieki —
a Nyks pastwi się
i pastwi,
aż nie zostanie nic
do kochania.
do zabicia.