na płaskowyżu
porozrzucałem wszelkie przypadki
te, które piorą się razem w bieli
do kolorowej wrzuciłem pralki
w kaloszach chodzę dzisiaj od rana
podlewam kwiaty sztucznej materii
zamieniam wino w przejrzystą wodę
i spijam czas twej kokieterii
za oknem świtać zaczyna dzień
budzi pochmurny zimny poranek
powyciąganych na przekór słów
i opuszczonych przez ciebie firanek
posilę się jeszcze i zapomnę jutro
smakiem wypełnię, co w sercu mi żal
na patelni nierozgrzanej od wczoraj
życie owinę w twój ciepły
wełniany szal