Paradoks w szklance czystej... (01)
Wycierałem szkło i spoglądałem na siedzącego przy barze mężczyznę. Już którąś kolejkę wypijał i martwym wzrokiem patrzył w jeden punkt, zegar wiszący na ścianie. Z grającej szafy ktoś wypuszczał piosenki Cesárii Joany Éwory, jej czarny głos działał jak narkotyk na gości, a papierosowo-kawowy dym snuł się po lokalu niczym babie lato.
– Jeszcze raz to samo – zawołał mężczyzna. – Tylko poproszę o większe szkło.
Nalałem czystej do szklanki i postawiłem na blacie.
– Wie pan co? – rzucił w moim kierunku. – Czekam, kiedy wybije dwudziesta, wtedy będę już wolny od tej zarazy. – Zakaszlał, wypijając przy tym spory łyk wódki i wzrok ponownie zawiesił na wskazówkach tarczy czasu.
– Nic nie rozumiem o czym pan mówi – odparłem. – Ale jak pan chce, to mogę pomóc, zadzwonić gdzieś? – zagadnąłem niepewnie.
– Ona i tak nie odbierze, nigdy nie odbiera – zamyślił się na chwilę. – Ale dzisiaj już ją załatwię na wieki. Zamknąłem samą w piwnicy i podłączyłem do maszyny, która ma zniszczyć zło w zarodku – wypił do końca i kontynuował – całe życie, czterdzieści sześć lat męczyłem się z tą nieludzką istotą, byłem od dziecka od niej uzależniony, pielęgnowałem i czekałem, aż się zlituje – zerknął na mnie, zapalił papierosa i gestem ręki poprosił o napełnienie, przesuwając szklankę w moim kierunku. – A ona była jak pijawka, piła krew i pękała we mnie, plując dookoła jadem – wyrzucił jednym tchem z siebie.
Wiedziałem, że coś muszę zrobić, bo facet był przybity. I ta osoba w piwnicy? Do dwudziestej pozostało niewiele czasu, tylko pięćdziesiąt trzy minuty.
Zwlekałem z nalaniem wódki, lecz zostałem ponaglony przez mężczyznę.
– Co się pan tak opierdala, nie mam czasu na czekanie! – krzyknął. – I niech pan nic nie kombinuje, bo to na nic się zda. Dzisiaj tuż po dwudziestej będę zupełnie innym człowiekiem.
Zobaczyłem w jego oczach radość.
– Może jednak pan opowie coś o sobie? – Drążyłem. Staż w zawodzie barmana mam ośmioletni i można powiedzieć, że w jakiś tam sposób jestem spowiednikiem duszy.
Popatrzył na mnie i roześmiał się głośno.
– Kolego, przed ostatnią godziną jej istnienia, nic ze mnie nie wyciągniesz. — Sięgnął po papierosa i zaciągnął się mocno. A spowiedź mnie nie interesuje. – Zapadła cisza.
Już niecały kwadrans dzielił nas od tego, co miało nastąpić.
– Besame Mucho – zanucił mężczyzna, wtórując Casárii.
Duża wskazówka zbliżała się coraz szybciej do dwunastki. Zerkałem raz na zegar, raz na mężczyznę.
Równocześnie ze słowami Casárii... tenerte y perderte después, wybiła dwudziesta.
Głos Evory zamilkł, zapadła cisza, a mężczyzna już nie patrzył na zegar. Skulony nad szklanką, wyglądał jak bezbronny embrion, jego czoło pokryły krople potu. Dopiero teraz ujrzałem człowieka tak mocno zniszczonego przez czas. Jego skórzana kurtka, wczoraj dopasowana do postury, dzisiaj wisiała jak na haku i była tak samo, jak on mocno okaleczona przez życie. Przez chwilę było mi go zwyczajnie żal.
Jednak przeszłość do mnie wracała jak bumerang. Musisz być silny, mówił ten drugi; Mieszkający we mnie.
Stałem z szeroko otwartymi oczami, zastygły niczym wygasły wulkan, tylko w środku się gotowało. Czekałem co będzie dalej i nic nie mogłem zaradzić. Podjęte podejścia do mężczyzny nie działały, był nieugięty. Numer sto dwanaście pojawiał się w zamyśle, lecz się powstrzymywałem. Znałem już takie przypadki, kiedy wychodziłem na idiotę. Dlatego byłem ostrożny z podjęciem decyzji.
Z letargu wybudził mnie odgłos zapalniczki. Mężczyzna zapalił papierosa, zaciągając się z rozkoszą, po czym zgasił spory niedopałek w popielniczce. Z kieszeni wyjął plik pomiętych banknotów i rzucił na barowy blat. Wstał do odejścia, jednak zawahał się na chwilę.
– Nie martw się kolego – popatrzył na mnie. – Nic złego się nie wydarzyło, to tylko tak groźnie wygląda – powiedział. – Jutro jak dobrze pójdzie, przyjdę, ale dzisiaj muszę już iść.
– Może poczeka pan na mnie, zaraz zamykam i pójdziemy razem – zagadnąłem.
– Mówiłem, żebyś człowieku nic nie kombinował, bo muszę sam się z tym zmierzyć – warknął i pogroził mi palcem, roześmiał się, ukazując uroczą furtkę w górnym uzębieniu. — Jutro zrobimy stypę i razem pochowamy na zawsze tę sukę, skoro tak bardzo chce mi pan pomóc. Jednak dzisiaj mówię dobranoc.
Besame Mucho zanucił i mocno chwiejnym krokiem ruszył w stronę drzwi. Wyszedł, a ja zostałem z myślami. Co robić? Powtarzałem jak mantrę.
– K...a mać – zakląłem i wybrałem w telefonie numer sto dwanaście.
***
Ja Tomasz Kolankowski wyszedłem z baru i skierowałem swe kroki do domu. Ten barman dobrze się wystraszył, a minę miał nietęgą, pomyślałem. W głowie mocno szumiało i jakaś siła spychała mnie na prawą stronę. Chyba przedawkowałem z alkoholem, ale dzięki temu byłem cudownie wyluzowany.