Apollo i Dionizos
w jego marmurowych kształtach,
zamkniętych w kanonicznych formach.
O napiętych muskułach
okrytych wypolerowaną skórą.
Kosmyki jego włosów
układają się jak zaczesane.
Łuk w jego dłoniach
wydaje się groźbą lub zachętą
do psotnej gonitwy.
Później spoglądam na Bachusa,
nie tego rzymskiego,
wygładzonego ludzką wiarą,
nie tego młodego,
o poskręcanych lokach.
Dionizos,
któremu się przyglądam,
zdążył się postarzeć,
gładkie policzki zakryła broda,
smukłość została zaokrąglona,
a uśmiech podszył się ironią.
Ten bożek jest szalony,
otoczony swymi Bachantkami.
W jego oczach widać ogień
stosy dojrzewających winogron
i taniec cielesnego szału.
Jest taki nieludzki,
ale dziwnie bliższy mi
niż chłodny Apollo
upozowany dłońmi rzeźbiarza
w swym nienaturalnym pięknie.