O drzewie w moście
I bez końca tak stałem.
Cholera wie, gdzie się podziałaś?!
Zmarzłem na wskroś, bez sensu,
za to z cieniem wątpliwości
i nutką wewnątrz pustki.
Spojrzałem do góry, wysoko.
W szparagałach chmur zostało
trochę jeszcze niemego blasku.
Za mało, żeby wrócić do siebie
albo stać się dla ciebie mostem.
Psia mać! Co za rechot ciszy!
Tak jeszcze stałem kilka lat,
aż ten twój, niby przyjaciel,
stanął przede mną z uśmiechem.
Widziałem, z siekierą tu przyszedł.
I ciął, ciął, drań jeden, dopóty
dopóki nie ustało pukanie do szyby.
Teraz życie twoje się toczy
po moście, tam i z powrotem.
A ja staram się, jak mogę najlepiej
ci służyć, byś nigdy nie spadła
do rzeki, w której podziwiam czasem
twoje smutne, piękne oczy.
Jak kiedyś, zza szyby. Pukałem.
Nie otworzyłaś. Teraz się chowasz
pode mną, kiedy deszcz zacina
albo latem piosenki śpiewasz
czasami o mnie szepczesz we śnie
jakby ci się przyśnił jakiś morał