Matka wierna jak pies
pierwszy ząb mi wyleciał — grzechotała nim, w nocy
przy mnie kładła się naga, coś szeptała wciąż, a ja
tak się bałem poruszyć pod językiem jej szorstkim.
Odwróciła na moment się z przekąsem plecami,
kiedy scałowywałem lądy pierwszych miłości,
przeglądała się we mnie w dzień, gdy ojcu sczerniały
krzyż na drogę jak goździk w butonierkę włożyłem.
Rechotała bezgłośnie, gdy sam wyć sił nie miałem
i żyletka krwi niebo w jedną rozcięła chwilę.
Była przy mnie jak szedłem w mgły zatraty i głodu,
kiedy wschód słońca rzucał mi cień pętli na szyję,
wydrapała mi spokój na powiekach od spodu,
kiedy życie do okien moich oczu skoczyło,
uderzyło jak obuch i poczułem je znowu,
wtedy była w gorączce moją zimną świątynią.
Ona — bez dna ocean i ostatnia litera,
ona — rzeka bezkresna, która imion zna milion,
ciągle powtarza moje, słyszę, jak mówi teraz,
że jej łono wciąż czeka, by mnie sobą owinąć;
moja matka, śmierć moja, jak pies zawsze wierna.