KONWÓJ DO NIEBA
Oznaczoną, szeroką, asfaltową wstęgę.
Wprost uwierzyć nie mogę!
Na oko, to się droga ta kończy zakrętem!
Ale byli, co szli linią prostą,
zapatrzeni pod nogi, kolumną...
Nie rozumiem.
Nie można się potknąć, gdy się droga
układa tak równo!
Mijał mnie jeden za drugim i mówił:
„Antychryst!”
„Odszczepieniec!”
„Bluźnierca!”
„Karaczan!”
Ty im, Panie, wybaczasz, bo ich, kuźwa, lubisz!
Mnie to wisi. I też im wybaczam.
Ja mam wszystko.
Ja kocham góry.
Ja się mogę przebijać przez turnie.
Im jest trudniej: kolumna, kostury,
choć wydaje się równiej... Ogólnie!
Kroczą obok już lata, a zgoła
jakbym twarze oglądał te same.
- „Hejże!” - wołam „Idziecie dokoła!”
„Antychryście!”
„Bluźnierco!”
„Bałwanie!”
- „A czort z wami!”
- „Bóg z Tobą.” - rzekł diabeł,
uchylając na chwilę kaptura.
Grzeczny czart - pomyślałem - i dalej
Manowcami ku niebu się tułam.