BRACTWA (Morele)
A może sama mgła to była, krocząca wolno w sukni z kropel.
Z wody jeziorem na ramionach,
deptała głowy łąk bielonych,
I żaden kwiat się nie podnosił.
I wszystko przygniatała cisza.
I huczał świst zza tej zasłony.
Ktoś tam oddychał…
To wyszło z nocy.
A być może to samą Nocą był ten walec,
co z czerni toczył się ospale,
wgniatając w granit ślad mych stóp.
A ja nie mogłem łba odwrócić,
A ja nie mogłem podbiec nawet,
I tylko czułem ciężar skały,
i ścięgien zgrzyt tych, co ją pchali,
warcząc i charcząc za plecami,
słyszałem z dali moich snów.
To wyszło z wiatru.
A być może w ten wicher wiatry ktoś splótł wszystkie.
Powietrze stało ścianą stali,
Stop w płuca lał się i tam palił,
Pękały żebra łapiąc oddech,
I drżały ręce zaciśnięte
na klamrach wyrywanych z muru.
I tylko głosy lekko drgały
gdzieś zza tej ściany.
Głosy chóru.
To wyszło z Czasu,
gdy się cofnął,
pozostawiając to na ziemi.
Kłębek z materii i półcieni.
Zbity lecz żywy, jakby Czas
przechował go na jeden moment.
Na kaprys Losu. Bo tak chciał!
Czas cofał się, ja szedłem za nim,
serce - słyszałem, zegar - stał.
A z kłębka Nocy, Mgły i Wiatru
Powoli wstał ktoś, wiem kim był,
I czas powrócił, ja - umarłem,
Ty - poszłaś dalej, zegar - bił…