O poezji Juliana Przybosia
Nie wiem,
dokąd lecą betonowe katedry,
ubrane jak szczyty gór,
w mało potrzebne
śmierci
albo socjalistyczne miasta
zbudowane z robotników
wypalonych przez
cegły.
Nie wiem,
jak to wytrzymał
nasz słowiański błękit nieba,
który ledwie zipał,
ukrzyżowany
potężnymi dźwigami,
niczym metaforami
z nowohuckiego
żelaza.
Nie musiałeś mierzyć się
ani z Bogiem,
ani z demonami natury,
wystarczyło po prostu
nadać trochę boskiego ruchu
drogom, mostom
i placom defilad.
Dziś już nikt
nie czyta twoich wierszy,
a z betonowych świątyń
pouciekali komunistyczni
kapłani,
tylko we mnie
wciąż tli się podziw
dla twojego płynnego lotu,
który porównałbym
do lecącego żurawia,
gdyby nie zwykłe poczucie
przyzwoitości.
Julian Przyboś to poeta znakomity i niezwykły, chociaż komunista, i na dodatek, o zgrozo, komunista wierzący w komunizm. Wiara w komunizm zawiera w sobie zgodę na zbrodnię, więc nigdy nie była czymś, co mogło budzić we mnie jakąkolwiek przychylność, ale mimo to poezja jego budzi respekt. Poezja ta to jedyna w swoim rodzaju transformacja rzeczywistości ze swoistą „betonową metafizyką”. Jego wiersze tak bardzo „zrywają się do lotu”, że na pewnym poziome i pod pewnymi zastrzeżeniami, można je porównać do „lecącej” sztuki Chagalla, mimo oczywiście posługiwania się zupełnie innymi akcesoriami. Polecam lekturę jego wierszy.