Nie patrząc na wschód
wyschnięty kawałek drewna,
który wzięty do ręki można badać,
przeprowadzając na nim wiwisekcję,
a raczej sekcję zwłok.
Kiedyś miało jakąś nazwę,
ale jako, że tablica z nią została zniszczona
prawem nadanym mi przeze mnie
pragnę odebrać mu imię.
Nie cierpię na kompleks Adama,
wręcz przeciwnie.
Urodziłem się tu,
dorastałem, a później,
jak większość młodych ludzi,
wyprowadziłem się,
by studiować.
Teraz wracam,
pięćdziesięcioletni, wymięty,
z palcami, które nie drżą już od kofeiny,
zamiast tego zdradzają początki Parkinsona.
Nie jestem jednak stary,
wręcz przeciwnie.
Zastanawiam się, czy w moim dawnym domu
zbudowano bibliotekę.
To byłoby coś fascynującego.
Fikcja w mojej sypialni, biografie u rodziców
i salon zapełniony książkami dla dzieci.
Pewnie go zburzyli,
był stary, dach przeciekał.
Mam nadzieję, że wybudowano tam
nowoczesny, funkcjonalny budynek.
Nigdy nie byłem sentymentalny,
wręcz przeciwnie.
Obserwuję miasto, które zapada się w sobie.
Moje serce kraje się
(co za paskudne,
egzaltowane określenie),
gdy mój wzrok pada na zszarzałe kamienice,
rachityczne karłowate drzewka
i pijanych zagranicznych turystów,
którzy wycinają swoje imiona w ławkach.
Chciałbym, żeby wszystko było jak dawniej.
Nigdy nie byłem lokalnym patriotą,
wręcz przeciwnie.
Oto miasto, w którym się narodziłem,
martwy kawałek cywilizacji,
którego nie mogę już kochać,
po tym jak zbyt długo
przebywałem za daleko.
Siadam na ławce,
którą ktoś podpisał własnym imieniem
i którą zżera rdza.
Jestem Adamem, starcem,
sentymentalistą i patriotą.
Tutaj właśnie, w tym mieście, umrę.