Upokorzony barman ...(03)
Wróciłem nad ranem. Po drodze w sklepie przy Królewskiej zaopatrzyłem się w fajki i piwo. Kiedy podchodziłem do mojej posesji, zobaczyłem w oknie u sąsiadki falujące zasłony. Nigdy wcześniej nie przeszkadzało mi jej natrętne podglądanie, jednak po wczorajszej akcji odczuwałem pogardę i wstręt, ale też wielką satysfakcję z wywiedzenia wszystkich w pole.
Wiedziałem, że całą noc przestała w oknie, czekając na dalszy rozwój wydarzeń i miałem straszną ochotę pokazać jej środkowy palec, lecz się powstrzymałem.
Z bólem spojrzałem na ogród. Tylko olbrzymia rajska jabłoń stała w swej okazałości, a reszta to krajobraz po bitwie. Cały trawnik przekopany, azalie i inne krzewy zniszczone, a oczko wodne nie mieniło się już kroplami wody. Szkoda tylko rybek, które zaginęły w czeluściach ziemi.
Na drzwiach wejściowych domu widniał napis MORDERCA, namalowany czerwonym sprayem. A naklejona taśma z czarnym napisem POLICE LINE DO NOT CROSS raziła żółcią.
– Cholera jasna – powiedziałem głośno.
Z tego co wiadomo, nie wolno zrywać naklejonych przez policję plomb. Więc czekała mnie kolejna wizyta na komisariacie, a to wcale nie było na rękę. Chciałem zmyć z siebie pot i odespać zarwane noce, gdy nagle usłyszałem głos sąsiadki. Przede mną, jak spod ziemi wyrósł kwiecisty szlafrok i papiloty.
– Panie Tomku, tak mi przykro, słyszałam w telewizji, że to wszystko... No, to wszystko, co wczoraj, to nieporozumienie – wydukała. – Od samego początku wiedziałam, że jest pan porządnym człowiekiem – trajkotała jazgotliwym głosikiem jak nakręcona. – Co tu się działo, panie kochany, ale ja wszystkiego pilnowałam, żeby nic nie zginęło i nikt się nie prześlizgnął. – Spojrzała na mnie i zamilkła.
Stałem i patrzyłem na nią, byłem tak wściekły, że w końcu nie wytrzymałem:
– Pani Marianno! – krzyknąłem, aż ptaki w zaroślach zatrzepotały skrzydłami. – Niech się pani wynosi stąd i więcej nie przychodzi – oznajmiłem dobitnie.
– Co pan? – wydusiła z siebie. – To ja z sercem na dłoni, a sąsiad tak traktuje moje dobre chęci?
– Wy.......aj stąd, babo, bo nie ręczę za siebie! – wrzasnąłem.
Jeszcze coś mamrotała pod nosem i powoli wycofywała się do wyjścia, a ja po raz pierwszy nie poznawałem siebie. Poczułem napływ testosteronu i wybrałem numer do inspektora Lemańskiego.
– Dzień dobry, przy telefonie Kolankowski... Ten sam. Chciałem zapytać, co mam zrobić z tymi taśmami na drzwiach?
– A witam wariata – roześmiał się. – Zaraz wyślę ekipę do pana i oni to załatwią.
Gdy w słuchawce zapadła cisza, usiadłem na schodach. Z foliowej torby wyjąłem piwo i jednym haustem wypiłem pół butelki oraz mocno zaciągnąłem się papierosem.
– Wreszcie wolny! – zaryczałem. – Skoro jestem wariatem, to mogę wszystko.
W myśli układałem plan sprzątania tego całego bajzlu. Piwnica zostanie na sam koniec, bo najpierw muszę się zastanowić, jak pochować to moje wielkie dzieło. Prochy potomnych. Zakopać na wieczność cienie przeszłości. Obmyśliwałem również spotkanie z tym pieprzonym barmanem. Złodziejem mojej tożsamości i nie wiedziałem, jak mam rozegrać ten plan? Podświadomie czułem rozkoszną zemstę.
Za niedługo przyjechali stróże prawa... Dlaczego oni zawsze chodzą parami? Usunęli plomby, coś podpisałem i wreszcie wszedłem do domu. Oprócz totalnego rozgardiaszu, wszystko znajdowało się na swoim miejscu. Na drzwiach do piwnicy widniały identyczne taśmy, wypadłem na zewnątrz, ale radiowóz zniknął za zakrętem. Odjechali.
– I tak dzisiaj nie mam zamiaru tam wchodzić – mruknąłem sam do siebie.
Kiedy skierowałem kroki w stronę łazienki pod butem coś zgrzytnęło, zza wgniecionego szkła spoglądała twarz babki Sydoni.
– Następna do kompletu – jęknąłem. – Jeszcze jedna gdzieś tu musi być, moja kochana mamusia Eleonora... I można już zamawiać karawan.
Po kąpieli zadzwoniłem po pepperoni do zaprzyjaźnionej pizzerii. Zdziwiłem się, kiedy odmówiono mi dostawy.
– A pies wam mordę lizał!
Usmażyłem jajecznicę. Jedząc, spojrzałem na centralną ścianę w salonie i zajęczałem:
– Gdzie portret? O Boże! Nie ma jej. Gdzie jesteś Eleonoro?
Czyżby zaginęła na wieki? Ale w obecnej chwili nie miało to większego znaczenia. Zjadłem ze smakiem śniadanie, popiłem kawą i walnąłem się na sofę. Morfeusz utulił zmęczone ciało. Długo spałem, dopóki nie wyrwała mnie ze snu wzmożona diureza. Spojrzałem na zegar – dwadzieścia minut po północy. Szybko załatwiłem potrzebę fizjologiczną i bez trudu ponownie usnąłem.
Wstałem w samo południe zlany nikotynowo-alkoholowym potem. Szybki prysznic, mocna kawa z dużą ilością cukru postawiły mnie na nogi. Zadzwoniłem do firmy sprzątającej i umówiliśmy się na jutro. Na tamtą chwilę miałem plan. Udałem się do garażu, a tam poczciwy volkswagen również został mocno poturbowany: zdemolowane siedzenia mówiły wiele o wczorajszej policjnej szarży. Narzuciłem koc na siedzenie. Przekręciłem kluczyk i staruszek ruszył, powoli wycofałem. Jechałem w stronę Rybnej do schroniska dla zwierząt.
Wreszcie uczynię to, o czym marzyłem od dziecka, adoptuję psa i zostanę z nim do końca życia.
Wracałem cały w skowronkach, na tylnym siedzeniu leżała trzyletnia wilczyca i patrzyła na mnie tak, jak nikt nigdy dotąd. Po drodze zahaczyłem o weterynarza i sklep zoologiczny. Piękna panna musiała posiadać bogaty posag.
– Murka! – krzyknąłem nagle. – Będziesz Murka! – Zamyśliłem się, a przed oczami stanął ojciec.
Opuścił mnie, kiedy miałem dwa lata, nie mógł wytrzymać tego napięcia – domowej niewoli, niedecydowania o sobie i wykluczenia z rodziny. Pamiętałem ten dzień, kiedy przyniósł do domu małą suczkę, właśnie Murkę. Wtedy nastąpiło apogeum jego istnienia. Babka Sydonia wyrzuciła go z domu razem z psem. Jak ja płakałem w ukryciu...
– Tato! Gdzie zniknąłeś? Gdzie byłeś? — pytałem zawodząc. – Wilczyca zaskomlała. – Dlaczego mnie nie zabrałeś? Dlaczego właśnie dzisiaj powróciłeś, tato?
Trzy dni minęły od wejścia ekipy sprzątającej i dom lśnił czystością. Ogród powrócił do dawnego wyglądu. Została piwnica i pochówek. Umówiłem ekipę na pojutrze, oznajmiając, że zostawię im klucze i ważne wskazówki dotyczące jej porządkowania. Usiadłem wygodnie w fotelu i wybrałem połączenie:
– Halo! Czy dodzwoniłem się do Zakładu Pogrzebowego Karawan przy Rakowickiej?
– Tak, w czym mogę pomóc? – odezwał się mężczyzna mocnym barytonem.
– Tomasz Kolankowski z tej strony. Czy ja mogę zamówić usługę na popojutrze? – westchnąłem. – Jest trochę nietypowa, bo chodzi o przewiezienie do Lasu Borkowskiego pewnej skrzynki, a raczej coś w rodzaju małej trumny, której wykonanie też wam zlecę. Powoli wyjaśnię, o co chodzi?
– Miło mi, Antoni Karawan i nie bardzo orientuję się, w czym rzecz – wydusił z siebie, plącząc słowa. – Ale na spokojnie, sobie jakoś wyjaśnimy.
Długo trwało logistyczne rozpracowanie sprawy. Po długiej rozmowie doszliśmy do konsensusu.
– Klient nasz pan, więc wszystko dopniemy tak, aby było dobrze – zapewniał – ale muszę przyznać, że jest to pierwsze takie zlecenie dla naszej firmy, ba nawet branży.
– To do zobaczenia w piątek.
Odświeżyłem się, zmieniłem tiszert i razem z sunią podążyliśmy w stronę baru Pod Papugą.
Barman, gdy mnie ujrzał, zbladł i sięgnął za telefon. Wilczyca zawarczała, machając ogonem na znak, że jest przy mnie.
– Dzwoń, spowiedniku wielki, jeśli chcesz się po raz drugi ośmieszyć – rzuciłem prosto w twarz. Usiadłem przy blacie.
Spojrzał i z niepokojem zapytał:
– Czy coś, panu podać?
– To, co zwykle!
Z szafy grającej ktoś wypuścił „Bluesa o czwartej nad ranem” SDM - u. Zasłuchałem się. Murka leżała obok na podłodze. Wyjąłem paczkę papierosów i poprosiłem o miskę wody.
Barman skinął głową i za chwilę postawił naczynie przed wilczycą.
– No, niech pan wreszcie wydusi z siebie tę ciekawość. – Spojrzałem na niego. – Wiem, że aż pan sika po nogach, by poznać szczegóły. – Drwiłem.
– Co ja mogę? – Popatrzył na mnie. – Jedynie przeprosić, że to wszystko tak wyszło i...
– W dupę wsadź sobie przeprosiny! – krzyknąłem. – Trzeba było zobaczyć mój dom. A moje nerwy?
„Czwarta nad ranem, może sen przyjdzie'' płynęły smętne słowa bluesa... A ja w tej chwili stałem się najszczęśliwszym człowiekiem. Zobaczymy, jak zareaguje ten dupek, kiedy dowie się, co go czeka?
– Poproszę jeszcze raz to samo. I nic nie kombinuj w tej pustej łepetynie – zwróciłem się do barmana. – Jeśli powiesz otwarcie, jak facet z jajami, że bardzo pragniesz, abym opowiedział o tym, co cię trapi... – wypiłem łyk wódki. – To, opowiem ci ze szczegółami, co się wydarzyło.
Widziałem błysk w jego oczach, ten sam co tamtej nocy i pomyślałem, że to całe zajście nic go nie nauczyło. Dalej był wrednym pajacem.
Zerknąłem na znajomy zegar, dochodziła dziewiętnasta. Dupek nerwowo pucował szkło. Nagle się odezwał:
– To, to niech pan opowie, co tam się stało, no w tej piwnicy, proszę, jeśli można, ja już nie... – plątał się w słowach.
Zobaczyłem, jak po kryjomu zajął się telefonem, zapewne włączył dyktafon. Znowu kombinuje.
– Dobrze, ale jutro. – Spojrzałem na niego i razem z Murką opuściłem podwoje baru, nucąc pod nosem:
„I jeszcze strażak wszedł na solo, ten z Mariackiej Wieży”.
W takt bluesa, jak we mgle zniknęliśmy za drzwiami.