*Tak ad hoc
Cały tydzień skwar przygniatał niemiłosiernie.
Zieloność w odwrocie, udaje kolor
który nie istnieje.
Wiatr przegania chmury - gdzieś daleko zagrzmiało.
Musi padać... wreszcie lunęło.
Rynny się krztuszą od nadmiaru wody.
Wszystkie fronty niżowe spływają po szybie,
w klepsydrze czasu, deszczem płaczą.
Już nie ma podjazdu... to rwąca rzeka.
Znużony zegar obudził zaspana kukułkę
znowu na nowo zaczęła odliczać czas.
Dni przychodzą i odchodzą.
Moja samotność czeka na zmianę świateł.
Może w innym momencie, w innym wymiarze...
W ulewie słyszę głos mamy
(dzisiaj rocznica jej odejścia) to już 28 lat.
(wtedy też padało)
Potykam się o zaplątane myśli...
Za te drzwi do niepokoju uchylone,
lepiej nie wchodzić.
Bo pytań, problemów, starczyłoby na kilku ludzi.
W szufladzie niepamięci, gdzie cisza wali w łeb
okryte kurzem żyją, swoim życiem.
Krzew od wichru złamany leży bezwolny
na chodniku.
Znowu grzmot się odzywa, burza wraca...
Zamykam oczy...
załkały liście, trwogą serc złamanych w pół.