Widnospady
Gdzieś niebo zostało zwichrzone i puste.
Rozpięty przez krańce tęczobyl podświetlił
sens łoża w skopanej, miłosnej pościeli.
Więc pędzę po łuku, napinam, nim usnę.
Cięciwą drażniony wyczuwam przez usta.
A dzionek kolejny słoneczną źrenicą
oślepia usilnie, drań znowu zachwyca.
Wszak przestrzeń, nad którą rozpuszczał promienie,
rozstawia po kątach, na drobne rozmienia.
Lecz zdarza się nagłe milczenie przelękłe,
gdy czasem zanucisz przebrzmiałą piosenkę.
O duszę potarga, zaboli przez ciało
w ogniskach skaleczeń, stygmatów zastałych.
Opuchłych, jątrzonych, krew z rany sączących.
Gdzie północ, południe, gdzie chodzi spać słońce?
Widnospad znów nabrzmiał, upadłych ożywia.
Świetlistym do nieba uchyla pokrywę.