Mój
gdy wracał... skądś
ze szkoły albo z pracy.
Najmniejszy z całej grupy,
większy od wszechświata.
Widziałam delikatną czaszkę,
która mogła się w każdej chwili roztrzaskać,
którą chciałam schronić w klatce dłoni,
by nie pouciekały myśli,
jak jaskółki, wróble i kolibry.
Musiał mieć serce tak wielkie,
że ocierało się o żebra.
dudniło cicho, niczym słowik
o pręty złotego więzienia.
Długie chude kończyny,
których kości można by było
z łatwością połamać,
nosiły teczkę lub książkę.
Może był poetą?
Takim, którego srebrny język
byłby droższy niż wszyscy ludzie świata.
Widziałam, gdy stawiał ostrożne kroki,
na nierównym chodniku,
przechodząc starannie nad szczelinami,
by nie kusić losu.
Był idealnym cudem świata.
Gdyby jakiś rzeźbiarz, malarz lub pisarz
dostrzegł jego twarz, oczy, krzywy uśmiech
poświęciłby każdą sekundę życia
na opisanie tego piękna.
Jego śmiech przypominał srebrne dzwonki,
choć nigdy nie był przeznaczony dla mnie.
Włosy rozwiewał mu wiatr,
dbając by ta drobna pieszczota,
muskała delikatnie czoło.
Nos miał drobny i zadarty,
pasujący do niego,
równie małego, co zadziornego.
Piękny był chłopak,
którego widziałam przez okno,
ale gdy pewnego dnia
przestałam go widywać,
wiedziałam,
że świat rozbił,
szklaną kulkę mojego szczęścia.