Za oknem kończy się lato...
a zaczyna jesień.
Słońce jeszcze samo nie wie,
czy chce być gorące,
czy tylko letnie.
W przyczepie leżę na pryczy,
a obok na drugiej diabeł marudny.
Na kotlety mnie namawia,
na żurek z białą kiełbasą,
na pączki berlińskie,
a później oczywiście
na setkę żołądkowej z miętą,
a może nawet na romans
z panienką albo zamężną.
Gada jak najęty,
lecz ja już lata swoje mam,
a i drogę przeszedłem niełatwą
po piaskach, kamieniach, wertepach,
po bagnach, po górach i stepach.
Nie musi mnie uświadamiać
kłamliwa szkarada czeluśćno-kopytna,
która do czynszu się nie dokłada,
że Chrystus jest moim Panem!
– a diabeł może sobie pogadać.
Gdy mnie znuży rogaty,
to korki do uszu wkładam,
i spać idę na boku, żebym widzieć mógł
jego sfrustrowane lico
nim zasnę w pokoju.