Salem
W strzępy piany ubrane są te one.
Mewa srebrzysta klangorem w duecie,
czarno biały frak uczestniczy w wystawnym bankiecie.
Tam bije miłość i spokojny żywot wiedzie.
Dziś trochę mglista, zmęczona, to nic.
W południe z marazmu się ocknie.
Za rękę weźmie, pył strzepnie z ramienia.
Pomaluję ją na kolor czereśni.
Smak lata poczuję i nie zważę,
że miłość przestała być bladolica.
A cóż to za szaleńcze konwulsje,
dreszcze jak deszcze i piekło na ziemi?
To opętanie i sam diabeł do serca się wkradł.
Majstruje przy śrubach trybach i kołach,
a czart wyroki, egzekucje sercu wplótł.
Krzyczą, mamią, mówią źle.
Po osi je nosi, słońcu zmienia bieg.
Co komu ze świata w zaświatach,
gdy ze stosu zejdzie świat i człek?
Po roku pomieszano niepokojom szyk,
gdy dowiedziono, że za czary odpowiada
zbożowy grzyb.