Bezdroże
gdy niebo zalewa się łzami.
Cisza znowu oblepia ramiona
nieznośnym ciężarem miałkich słów,
które nosimy w sobie, niewypowiedziane.
Kolejny raz przekraczam równik niepamięci
i wzdycham, wspominając
szczenięcą beztroskę skąpaną w kałuży.
Kakofonia gestów nagłych
i nieprawdziwych przywołuje
z zaświatów demony.
Z niechęcią nie wygram bitwy.
Jaką podłością jest przemijanie.
Cykają godziny puste, wtulone
w pomiętą bezsennie poduszkę.
Ruszam na podbój bezmyślnych bezdroży.
Świat zmieścił się w dziurce od klucza.
Dzwoni natarczywie do drzwi
choć nikt go nie zapraszał.
Połówka orzecha spada u mych stóp,
jak koło ratunkowe.
To Ty, wiem.
Próbujesz zaistnieć w moim świecie.
Bolero przedostaje się przez żelbet
i wpycha do uszu, choć nie mam ochoty.
Oddycham, nie oddycham.
Myślę, nie myślę.
Zgubiłam drogę powrotną.