Dumont D’Urville
Spoza horyzontu bieleją zarysy lądu
Upiornym światłem rozświetlając szarą ciemność,
A więc płyniemy doń, dryfując z prądem.
Astrolabe trzyma się dzielnie, mimo że coraz zimniej,
Na linach ożaglowania wnet pojawia się szron,
Na miłe spotkanie wychodzą nam pingwiny,
Krzykiem i machaniem znacząc swą obecność.
Schodzimy na stały ląd, dzierżąc w dłoni łuczywo,
Którego blask czerwonawy krzesze skry ze śniegu,
Wiatr szarpie płomieniem, miotając nim, co żywo,
Rozglądam się po niegościnnym krajobrazie.
Nabieram tchu w płuca, pomimo trudności,
Wiatr zimny utrudnia normalne oddychanie,
Schylam się po mech – reprezentanta roślinności,
Zamierzam wziąć go ze sobą do Francji.
Na cześć mej Adeli, mej drogiej kobiety
Nadam nazwę tym śmiesznym, dwunogim istotom,
Adela… dawno nie widziałem jej najmilszej twarzy
Nie mogę się doczekać… wciąż czekam na Godota.
Ach, kiedyż dzieci swoje wreszcie ja uściskam!
Cztery urwisy, dwóch chłopców, dwie dziewczyny,
Na razie jednak ta śnieżna biel mnie czeka,
Czy myślą o mnie me kochane dziewczyny?