w świetle spadających gwiazd
tak zachłannie dzielnie podążam
czas jest kulą u nogi
podążam za twoim oddechem do bólu
w płucach
krokiem niezmiernie leciwym
kłębią się we mnie
nieposegregowane lata łask
i pogodzenie z sensem
jątrzy się noc
niezwykle łapczywa i godna chwały
pogrążona w śpiączce
z której nie uratuje jej jędrne światło
niepocieszona wiecznie pasja
czuję
ginie we mnie człowieczeństwo
łzy smakują jak cytrynowe poranki
prosto w twarz
w ustach tkwi ciernisty cień
odprysk jasności
która zabrała myśli
pozbawiła snu ograbiła z duszy
i choć znoszona planeta
posłusznie łasi się
do kostek
a niebo przysiada na ramieniu
jak egzotyczny ptak
nie wskrzeszę w sobie resztki pragnienia
by zawiodła mnie ponad granicę
światła i cienia
między samotność a śmierć
od tej pory będę przypominać życie
z jego nieśmiertelnym grzechem
brakiem poczucia winy
konające
w świetle spadających gwiazd