Niedoskonałość
nie jest tłem,
lecz wyrokiem,
zostawia swoje odbicie
w oczach, które widziały zbyt wiele,
żeby jeszcze cokolwiek obiecywać.
Gdzie spowiedź dobroci
nie oczyszcza,
a tylko przypomina,
ile razy próbowałam być światłem,
w miejscach, które żywią się ciemnością.
Cielesne rany są uczciwe
bolą, krwawią, znikają.
Te inne,
nie dają sobie prawa do końca,
wrastają w myśli,
uczą się mnie na pamięć,
i odzywają się wtedy,
gdy na zewnątrz wszystko wygląda w porządku.
Tu radość nie znika nagle.
Tu ją odkłada się ostrożnie,
jak coś, na co nie zasłużyłam,
jak przedmiot, który mógłby zranić,
gdyby pozwolić mu zostać.
Wiara nie umiera,
ona się zużywa,
ściera się od ciągłego podnoszenia,
od nadziei dawanych na kredyt,
który zawsze spłacam sama.
A szczęście...
szczęście boli najbardziej,
bo jestem go w pełni świadoma.
Wiem jak wygląda,
wiem gdzie stoi,
i wiem, że odrzucam je celowo,
bo jego dotyk
rozrywa stare blizny
mocniej niż samotność.
To nie jest niewiedza,
to jest nie zagubienie,
to jest decyzja podejmowana każdego dnia,
żyć z bólem, który znam,
zamiast ryzykować ulgę,
na którą nie potrafię się zgodzić.
