Kraty
Otwierasz oczy. Na wprost żelazne
pręty. Wąskie okienko. Słońce próbuje
przecisnąć się przez nie, niedbale.
Nie widzisz słońca. Złoty balon
pofrunął w przeciwnym kierunku.
Machnął suknią, brokat i
koronki liznęły twoje zaczerwienione
oczy.
Drzewa nie dorastają do tej wysokości,
ich łaska skończyła się piętro niżej.
Zielone są tylko fartuchy służby zdrowia
i cząstka czegoś,
co nazywa się obiad. Tupot skrzydlatych
nóg Hermesa. Wszystko jest na sprzedaż.
Nawet samotność. Jest nas tu wiele, wiele do zabrania.
Za jedną samotność pewnie można kupić nowe buty.
Takie z podwójnymi skrzydełkami.
Lżejszymi, nie trzeba będzie tu wracać.
Gdzie jest księżyc ? Już wieczór. Okno
pocięte w kratkę nic nie mówi. Mówi
czernią, ale to brak doznań, które
można by personifikować.
Wyciągam rękę (to dobrze – leżała obok
jak martwy wąż) do źródła świata,
boli… Igła wgryzająca się w nadgarstek
wyraża sprzeciw – nigdzie nie pójdziesz,
beze mnie. Myli się, głupia. Ten jeden
martwy kwadrat, na wprost, jest mój.
Do niego podążam.
Drugi twój, towarzyszu po lewej.
Przywieźli cię rano i jeszcze nie otworzyłeś
oczu. Zarezerwuję go dla ciebie.
Na nogach bez stóp
wyjdziemy stąd. A metalowe szczęki
łóżek
zamkną się za nami. Po nas przywiozą
następnych. To okno jest bardzo
pojemne od wewnątrz.
I ma krótką pamięć.