Niekiedy koszmar
Ktoś woła mnie i czeka
Czekając śpiewa elegię
Puki mam siłę biegnę
Lecz staje przede mną bestia
Z ogniem którego nie zna Hestia
Z ogniem w białych ślepiach
Które gnieżdżą się w strzechach
A śpiew słodką nutą wabi
Mówiąc że mnie nikt nie zbawi
Bestia mnie atakuje
Różą co serce kłuje
Rzuca mi ją pod nogi
I choć umysł mam ubogi
Biegnę w dal za głosem
A bestia patrzy z ukosem
Jak deptam ofiarną różę
Oraz bose swe nogi kurzę
Głos mi znów coś karze
A ja chyba marze
Bo mur przede mną powstaje
A za nim najdziksze gaje
Więc wspinam się na mur
Utkany z białych chmur
Tam głos jakby bydlęcy
Wydaje ryk zwierzęcy
Że "To nie są twoje kraje
Więc zaprzestań haniebne obyczaje"
Zszedłem z muru zakłopotany
Obejrzałem go jak świeże rany
I obszedłem z gorzką pokorą
Gdy ujrzałem zwierzynę chorą
Głos znowu zaś mnie nęka
By pomogła moja ręka
A że słowo piękne
Tak przy nim uklęknę
Widzę ranę śmiertelną
Czuje rozpacz niezmierną
Więc go tylko zakopuje
I nic więcej już nie czuje
Lecz głos znowu woła
Przez korytarz jak stodoła
Idę dalej dusza na ramieniu
Że jestem na czyimś skinieniu
Przede mną drzwi
Ktoś ze mnie drwi
Bo one są wielkości
Swojej niezmiernej wielkości
Szukam kluczyka
Zegar zaś tyka
A tu znowu objawienie
Z anielskim głosem w cenie
Że trud daremny
Klucz niepotrzebny
Więc otwieram w złości
Drzwi niezmiernej wielkości
A tam schody
Rzucone pod nogi kłody
Głos znowuż woła zaprasza
Moją nadzieję wygasza
Wspinam się na wierze
W swoje siły nie wierzę
I wreszcie się wspiąłem
Choć płuca wstrząsnąłem
Tam piękna stoi dziewoja
Co cały czas mnie woła
Sięgam do niej ręką
Nerwy mi zaraz pękną
Lecz wstaje wtedy z łóżka
Od potu mokra poduszka
A ja obdarty z nadziei
Patrzę co piszczy w kniei
Tam za oknem w borze
Tam na nadrzewnej korze
Siedzi kot biały
I kieruje swój wzrok ospały