sad robaczywych papierówek
poprzez spękaną korę dotykałam
umarłych drzew
reumatyczne pędy plątały
moje dłonie
poznałam oblicza przyjaźni
które były jak razy bolesne i szorstkie
poznałam życie już skończone jeszcze zanim los
je wypełnił bruzdami
zasmakowałam poskromienia
wierząc że jest błogostanem
widziałam już wszystko
dom i mury dźwigające sklepienie
niekończący się labirynt mroku
słyszałam wodę i piłam jej szepty
inne źródlane zakażałam melancholią
jak ptak kołowałam w ciemnościach
w poszukiwaniu lśnienia za iskry błyskiem
dzisiaj nie zostało mnie za wiele
ale wciąż jestem swoja
widzieć jeszcze więcej byłoby grzechem