Miasto szarością spowite
Jej bokiem suną ciężkie kłębiska
Wiatr dudni ulice megafonem
Kołyszą się grubo ciosane urwiska
Zza framug bije gradowym globem
Ptaki odleciały do chłodnych krajów
Żadnej duszy płynącej parkiem
Śpiewa pustką miasto życia braków
Herezja nie bije kościelnym dzwonem
Niedziela zniknęła pośród mgieł
Korozja schowała się przed rozwojem
Nie ma stogów, a sobie szukamy igieł
Miasto lekkich płuc i dziurawych jelit
Gdzie nie słowem się mówi, a żartem
I nie śmieję się nikt, miast wysokich elit
Śmiertelna powaga tonie asfaltem
Cmentarzysko ciasnych blach i gruzu
Popękane chodniki szukają chwastu
Wierzby płaczące ociekające ze śluzu
Złamaną wskazówką płynie czas tu
Szarość wylewa się z małych tęczówek
Puste dziąsła pokazuje, gdy się uśmiecha
Głupota szuka do egzystencji wymówek
Miasto, gdzie rozsądny snów poniecha