Na pętli
I czemu autobus
pominął ten jeden przystanek.
Czyżby wycięto fragment świata
i tylko ja się tam zmieściłam?
Dlaczego kapliczka wprawiona
w ścianę budynku znad przeciwka,
mierzy mnie dzikim spojrzeniem
demona zgiętego w bólu
z łagodnym uśmiechem na twarzy?
Mijam kościół, skręcając w prawo.
Mijam kościół, skręcając w prawo.
Mijam kościół, skręcając w prawo.
Mijam kościół, ma zgaszone witraże,
choć słońce nie ukryło się za widnokręgiem.
Mężczyzna w samochodzie
zmierzył mnie głodnym spojrzeniem.
Spuścił wzrok, by nie rzucić wyzwania
starszemu i lepiej wykutemu
głodowi w moich oczach.
Przemknął człowiek na rowerze,
był niczym więcej
jak smugą aluminiowego błękitu
i bieli farbowanych włosów.
Nawet nie ukrył pośpiechu.
Przejeżdża nie mój autobus.
Przejeżdża nie mój autobus.
Przejeżdża nie mój autobus.
Przejeżdża, charcząc silnikiem
samochód w agonalnym stanie.
Nic się nie dzieje tu,
gdzie osiadłam wraz z torbą
oraz gnijącymi owocami,
które ktoś kupił i porzucił
na pastwę mrówek, os.
Wiata trzeszczy złowieszczo,
gdy nagrzany plastik
opuszczają słoneczne promienie.
Może mnie ostrzega,
a może daje komuś błogosławieństwo.
Z garaży dobiega zgrzyt.
Z garaży dobiega zgrzyt.
Z garaży dobiega zgrzyt.
Jakiś lis pożera śmieci,
jest oswojony wbrew własnej woli.
Ludzkie głosy zanikają,
tłumi je łoskot blach,
śpieszących się samochodów.
Serce podskakuje mi do gardła,
gdy kolejny przemyka z gwizdem.
Pijany zatacza się na ławkę,
zapach nieszczęścia opuszcza jego płuca,
by wypełnić moje nozdrza,
czymś słodkim,
lecz podszytym goryczą.
Starsza kobieta zmienia oczko różańca.
Starsza kobieta zmienia oczko różańca.
Starsza kobieta zmienia oczko różańca,
a na mojej szyi lśni
czarny kamień i krucza czaszka.
Zdychający zachód słońca,
rzęzi ostatnim blaskiem,
nim władzę przejmą latarnie.
Miasto z legend i smogu,
nie śpi, lecz waruje nad smoczym grobem.
Róż sukienki ukrywa zgniliznę,
tak jak moro usilnie próbuje
ukryć postać okrytą ponurością,
by uniknąć rozpoznania
przez wrogów w jej własnej głowie.
Podjeżdża autobus bez numeru.
Podjeżdża autobus bez numeru.
Podjeżdża autobus bez numeru.
Nie jedzie donikąd,
tylko pożera dusze, które wsiadły na oślep.
Nie ufam ludziom o uśmiechu,
w którym odłamki szkła zastąpiły zęby.
Nie ufam ludziom o oczach,
pustych i nienasyconych.
Nie ufam tym, którzy śmieją się zbyt otwarcie.
W psim parku pod ławką leżą zwłoki,
na wpół ludzkie i na wpół zwierzęce.
Wilkołak padł, nim się przemienił...
Nie... to tylko bezdomny śpi,
otulony futrem obrzuconym przez PETA.
Jakiś człowiek wsiada, ściskając poręcz.
Jakiś człowiek wsiada, ściskając poręcz.
Jakiś człowiek wsiada, ściskając poręcz.
Para tuli się na tylnym siedzeniu,
jego ręka zaciska się na jej udzie.
Błagałam moje koszmary,
wykręcając dłonie związane słowami:
Pozwólcie mi znienawidzić was,
by wasza nienawiść do mnie
miała uzasadnienie.
Okrawki metalu zaprzęgnięte
w kształt z sennego koszmaru.
Może to był bilbord,
a może wieża,
do szpiku przeżarta zepsuciem.
Latarnia mruga, grożąc zgaśnięciem.
Latarnia mruga, grożąc zgaśnięciem.
Latarnia mruga, grożąc zgaśnięciem.
lampa ma znużony żółty kolor,
który zmienia moją twarz w maskę bólu i czerni.
Warunki wyjątkowo niekorzystne,
mgła przeorana jedynie deszczem.
Z oddali zbliża się plujący dymem pociąg,
którego nadejście zapowiada tylko
drżenie spłoszonych szyn.
Na przeciwnym siedzeniu miga twarz,
tylko przez chwilę wydaje się znajoma.
Może to wróg, a może
ktoś, kto nazwał mnie raz przyjacielem,
zapominając o dawnych krzywdach.
Niebieskie światła migające w oddali.
Niebieskie światła migające w oddali.
Niebieskie światła migające w oddali.
Zastanawiam się jeszcze tylko,
czyje życie zmienia się wśród błękitu.