idźcie do domu
na zewnątrz deszcz płacze z dachów
w kątach wychudzone, tańczą czarne cienie
szepcze stara szafa, biegają poduszki
w szarym kapeluszu wciśniętym na barki
przychodzą do mnie wypłowiałe myśli
wnoszą coś ciężkiego, nakrytego płachtą
zamkniętymi powiekami turkot ciszę kołysze
na peronach mózgu depeszują semafory
śpiewają pieśni konającej pani
ubierali ją po cichu, zatrzymali zegar
nieruchomy jak drewno
wpatrzony w bladą przestrzeń
widzę ołtarz, po którym schodzi anioł
zadyszany na śmierć
przez mgłę spoglądam w oczy bez źrenic
które kiedyś mnie kochały
a dzisiaj zezują na księżyc
drżącymi rękoma sznuruję rozklejone zmysły
chodzę na was patrzeć przez otwarte drzwi
krzyku nie słyszę jakbym stracił słuch
jak byście byli niemi, bez ust
a może tylko nie chcecie odpowiedzieć ?
nikt was nie widział przedtem i potem
idźcie do domu, zaraz będzie widno