Introitus
W melancholii, co ciąży jak mokry płaszcz,
rozkwita coś bez imienia, lecz z pulsem,
jakby dusza oddychała przez mgłę.
To nie smutek, lecz próg, nadzieja,
że z zimna zrodzi się ciepło,
nie tylko w pogodzie, lecz w dłoniach:
w spojrzeniu, w słowie...
które nie zostało wypowiedziane,
ale już drży w ciszy.
Jesień nie przychodzi ... ona odsłania.
Pole nie więdnie ... ono klęka w modlitwie światła.
Liście nie spadają ... one tańczą w żałobie,
każdy z nich wspomnieniem dotyku,
który nie zdążył się spełnić.
To nie koniec,
to gest pamięci.
Wiatr nie wieje ... on prowadzi orszak przemiany.
Chmury nie płaczą ... one zasłaniają niebo,
by człowiek spojrzał w siebie.
Klucze ptaków nie odlatują ... one zamykają lato,
jakby niebo było drzwiami,
które trzeba zamknąć z szacunkiem.
To nie ucieczka, to rytuał przejścia.
Szum drzew to nie dźwięk, to zapomnienie nut,
które kiedyś były hymnem światła.
Grzmot nie straszy, on wystukuje rytm, jakby przypominał:
„Czas się kurczy, ale serce może się rozszerzyć.”
To nie groźba ...
to wezwanie.
Spacer nie jest ruchem, jest granicą,
gdzie utrata spotyka ciepło,
gdzie oddech staje się echem,
a echo zalążkiem nadziei.
Ludzie nie idą ... oni przemykają,
jak wersy bez refrenu,
szukając uśmiechu w kieszeniach,
jakby czułość była zgubionym listem.
Smuga oddechu na szybie to nie para,
to pamięć ciepła, które kiedyś było obecnością.
Świeca w oknie nie jest światłem,
jest gestem, który mówi:
„Jestem tu, choć wszystko wokół milknie.”
To nie światło ...
to obecność.
Jesień nie kończy ... ona błogosławi.
Milczenie nie jest pustką, jest przestrzenią,
w której wszystko może się narodzić na nowo.
I choć liście opadają, to serce wznosi się
jakby każde odejście było zaproszeniem
do głębszego bycia.