Pacierz wieczorny
Głód, latarnie się wiją, syczy światło, omiń,
jeśli ukąsi, twój krzyk przepłoszy nam chodnik
spod nóg i rozlecą się w noc okien litery,
a za nimi jednym z nich poeta poleci
jak najświętsza kometa łzy po twarzy matki,
która nie ma już w piersiach mleka dla warg naszych,
gdy modlitwa na gzymsach języków zawisła
krwią, skapując srebrzystą z czerepu księżyca,
w perspektywy idziemy do gwiazd per aspera
z przystankiem na szybkiego papierosa w teraz,
lufy ulic szczekają z oddali seriami,
Stwórca w mózgach wybucha, a my obłąkani
w butach niebo tętniących, z pięściami zdartymi
do krwi, mięsa, do kości naszej wielkiej winy,
łona własnych kalwarii drapiemy zaciekle,
licząc, że się rozewrą i sok z nich pocieknie,
siebie pragniemy, siebie pragniemy tak bardzo,
że z każdą chwilą w siebie opadamy na dno,
może jeszcze zdążymy jakąś wieczność wyrzec,
zanim szyje otuli nam świt chłodnym stryczkiem.