A tam tylko sznur spalin...
Obydwoje z bratem zostaliśmy bez pieniędzy i bez perspektywy na dalsze życie.
Ojciec po paru miesiącach odezwał się i przysyłał od czasu do czasu „zielone”. Pełnoletni już brat konfiskował każdy dolar. Żyłam z tego, co ziemia wydała, a ja spieniężyłam. Wiosną pęczki rzodkiewek, latem maliny, a jesienią jabłka, a kwiaty od wiosny do pierwszych przymrozków.
Brat miał zostać na ojcowiźnie, lecz posmakował miasta i pewnego popołudnia wyjechał z firletkową walizką.
Po paru latach przyszedł telegram, że zginął w kopalni. Zdrowaśki odmówiłam i wieczne odpoczywanie.
Kochałam ziemię z drzewami za oknem i strzępiastymi georginiami pod oknem.
Było dobrze. Bo dom oswojony, czasem skrzypiał, czasem milczał, a czasem jęczał z bólu – jakby coś przeczuwał.
Wyszłam za mąż, za Czesława z sąsiedniej wsi. Wypatrzył sobie mnie na dożynkach. Wyglądał jak aktor ze zdjęcia na lusterku. Poprosił do tańca i został na całe życie. Pracował na kolei jako nastawniczy. Był dumny z tej pracy. Poniekąd zaliczał się do mundurowych i bilety kolejowe darmowe, i węgiel, a czasem i bilety do kina. Raz nawet byliśmy nad morzem w Ośrodku Kolejarza w Dziwnowie.
Przyszli pewnego dnia ludzie w garniturach i powiedzieli:
— Tutaj będzie autostrada. – Dodali: – Tu nie może być drzew owocowych, pola z fasolą, ziemniaków i kilka desek, bo w tym miejscu zaprojektowaliśmy drogę – dyskutowali. – Więc nie może być tak, że dom stanąłby na środku autostrady jak nie wiadomo kto. Co?
Chodzili nie tylko do mnie. Chodzili od domu do domu jak żebracy. Obiecywali odszkodowania i mieszkania w blokach.
A ja myślałam: – Jakie odszkodowania, jak właśnie grusze i jabłonie kwitną? No jak, cholera, pieniądze, kiedy śliwy niedługo będą, i co? Knedle bez śliwek? Jak odszkodowanie, kiedy jagody… Przecież za chwilę agrest i porzeczki… W dupę mnie pocałujcie.
Pojechałam do urzędu i chodziłam od drzwi do drzwi, prosiłam o przeczekanie. Szkoda było zostawiać na drzewach i krzewach, a potem pozwolić, żeby spychacze połamały im nogi i ręce. To wbrew matce naturze – myślałam. – To wbrew, żeby łyżki koparek napakować owocami, zmieszać z ziemią jak obornik, zdeptać życie. Przecież to grzech. Nawet ciężki grzech.
Przeczekali. Co miało dojrzeć, dojrzało. Co mieli zjeść miastowi zjedli. Z rozwaleniem domu nie chcieli czekać. Pędzili, nie wiadomo gdzie?
Mówiłam:
— Bądźcie delikatni, uratuję dom, uratuję jego duszę.
Wysłuchali mojej prośby i rozebrali na skrawki. Deska do deski, ściana do ściany, pułap do podłogi, załamanie do fałdy i rysy do początku szczeliny. I sobie odeszli. Został tylko komin. Razem z Cześkiem rozebraliśmy go. Cegła do cegły – solidne były, przedwojenne. Skrzyneczka metalowa zamurowana pomiędzy. Jaka radość! Kiedy w niej znaleźliśmy list: „12. 08. 1929 r.” napisane było i podpis pradziadka Mateusz Kosiński. I… złota moneta. Czesiek zrobił mi z niej medalion, a jak! Taki pański, u jubilera w Krakowie.
Stałam w milczeniu nad pociętym domem. Płakałam w środku, ale byłam dumna, bo inni mieli gorzej. Z ich domów pozostały tylko okruchy, po których nawet kurz nie chciał opaść.
Były domy, sady, była nadzieja i kilkusetletnia historia. Byli ludzie i psy, konie i gęsi. Tylko opodal rzeka wciąż płynęła w jedną stronę.
Pozostałam z domem pokrojonym w plastry i ziemią już nie moją. Przydzielono mi nowe życie w nowym miejscu, mieszkanie dwupokojowe z kuchnią i balkonem. Nie chciałam tam iść, do miejsca, gdzie ludzie chodzą sobie po głowach. Znowu mówiłam:
— Czesiu idź do tego ważnego dyrektora na kolei i wyproś u niego działkę, mały kawałek nieba, gdzie posklejamy nasz stary dom. Posłuchał, poszedł, wyprosił dla swojej Józi.
Dali. Moje miejsce zawieźli tam na furmankach jak relikwie. Pomogli ludzie. Kredens z kuchni też pojechał na nowe. Poznaczyli kredą krawiecką deski, aby wiedzieć, co z czym łączyć, aby drzwi były tam, gdzie kiedyś skrzypiały, a okna wychodziły na wschód.
Postawiłam go, jak dziecko na nogi, a Czesiek posadził rajską jabłonkę. Jednak bałam się, że dom korzeni nie zapuści. Tęskniłam okrutnie, bo ten, niby lepszy, nie był moim światem, każdy kąt obcy i nieoswojony. O tamtym kazano zapomnieć i nie wspominać, że było tak pięknie. Bo nowy świat wymyślił nam nową historię.
— O tym, że tam ugory były, analfabetyzm, nędza i głupota. Bolało, jak cholera bolało. Jednak zaciskałam zęby i cieszyłam się, że ocaliłam dom.
Powoli zapuszczał korzenie. Powstały grządki napęczniałe od ogrodowizny i wyrosły georginie, i malwy, słoneczniki i święte lilie Józefa.
Dzieci rosły jak róże i ich dzieci też. Przyjeżdżały wnuki z miasta i te kwiaty pozowały im do zdjęć. Dom też pozował. Stareńki, drewniany, posklejany do życia i przywieziony furmankami. Tylko rajskie i śliwy powyrywano z korzeniami, zakopano wspomnienia, które powoli odkopywałam. Ciężko wyjść z takiego domu, gdzie wspomnienie jak szydełko zahacza o wspomnienie. Dom, który jak krzyż, przeniosłam na plecach.
Dzisiaj stoi pusty i czeka na…