jak wonna tuberoza...
wiosną na kolorowe sukienki
jesienią na dłonie całe w bukietach liści
a zimą na bielszy odcień bieli
wybiegałem na półpiętro i oczekiwałem jej wejścia
energicznie popychała wahadłowe drzwi
wchodziła i rozsiewała dookoła siebie aurę
patrzcie dzisiaj jestem zimą
z gracją poruszała biodrami i rzucała zalotne spojrzenie
zsuwała z ramienia łyżwy i podawała portierowi
potem szalik rękawiczki z jednym palcem i czapkę z pomponem
upychała w rękawie kurtki zmieniała obuwie
stałem zauroczony i patrzyłem
jak wbiegała po schodach z niebieskim notatnikiem
jeszcze kilka słów do spotkanych osób
i znikała za drzwiami sali wykładowej
rozpromieniona optymistyczna
kolorowa jak motyl
ja i udręka oczekiwaliśmy na półpiętrze
kiedy będzie zbiegać po schodach w zielonych mokasynach
przysiadać na brzegu parapetu
zakładając nogę na nogę pod krótką spódniczką
odkrywać rąbek tajemnicy
pamiętam każdy dzień z pięciu w tygodniu
pamiętam jej dojrzewanie w kobietę
tak subtelnie i elegancko
potrafiłem jedynie wydusić z siebie jak bardzo pragnę
zbywała mnie
więcej uczucia mniej pożądania
milczała
a ja wciąż stałem na półpiętrze
raz powiedziała ze smutkiem w oczach
że bała się tej przepaści pomiędzy
miłością a pożądaniem bo gdybym jej powiedział
skocz to by skoczyła
bała się tego i dlatego biegła obok
czy to był brak wiary że nie potrafiłem
udźwignąć ciężaru odpowiedzialności
za drugiego człowieka
czy zwykłe młodzieńcze wyszumienie
wykorzystałem pierwszą banalną okazję
by ją od siebie odtrącić na zawsze
lecz nigdy w zapomnieniu