Pisane na kolanie...
Tak cicho, że niemal nie istnieje,
a jednak w odpowiedzi świat rozrywa się hukiem,
jakby wojna syryjska wdarła się do kuchni,
między kubek i łyżkę.
Potem pojawia się wina.
Nie moja, nie jego,
bez imienia, bez źródła.
Może za milczenie, które kruszy wnętrze,
może za monolog, który nie dopuszcza powietrza,
może tylko za próbę złapania oddechu ,
gdziekolwiek, byle dalej.
A jednak to ja powtarzam:
moja wina,
moja wina,
moja bardzo wielka wina.
Zbierają się resztki roku,
roszczeniowość, żale niczyje,
drzewa przesadzone bez pytania w ziemię ,
która ich nie przyjmuje.
Tylko huśtawka rusza się sama,
jakby coś wciąż na niej siedziało.
I nawet gdybym chciała przeprosić,
nie potrafię nazwać winy.
Może jedynie za to, że żyję,
choć słońce zgasło,
cienie zniknęły,
a tunel połknęła ciemność.
Wdzięczność jest we mnie,
za życie, zawsze.
Ale ile razy można witać atak
bez powodu,
bez ostrzeżenia,
jakby istnienie samo w sobie
było prowokacją.
Potem te przytulenie…
Chciałabym umieć pisać o miłości.