Do... żywego...
ostatnie podejścia zostawiasz w gór cieniu
samotnym paznokciem w diamentach pieśń drążąc
na płycie wciąż rysy po twoim spojrzeniu
za oknem listopad bzy kwitną więc wiosna
nim linę szlag trafi i wnikniesz w szczelinę
gdzieś lipiec się spieszy by chwilom tym sprostać
o szybę deszcz wali a wewnątrz coś kwili
tramwaje meldują przystanki już pętla
zaciska w niepamięć kokardki na śnieniu
wiatr jeszcze upiory po bramach przepędza
na śmieci w zaułkach imiona wymienia
pod szczytem czas poległ zamknięty jak księga
zabrakło anioła by karty odwracał
zrodzony w prologu chcesz treści spamiętać
podmieniasz powieści choć śmiejesz się z tego
dach dzieli od nieba gdy w mroku poddasza
obgryzasz paznokcie do krwi do... żywego