Droga
poza horyzont wzroku nie ma
wylotu raczej mur za którym
przestaje być sobą najpierw jest
czas jakiś omacywania jej
skóry przywierania policzkiem
lizania ud smakowania ust
ssania łona jak i ślinienia
piersi później latami się ku słońcu
idzie i ku niebu umacnia
kwiat głowy na łodydze szyi
wyciągając jej grzbiet się pewniej
już depcze by pewność tę stracić
kiedy meandrami zaczyna
wić się i wspinać gwarantując
widoki pewne jak i kłody
lecz ani przysiąść na szczycie ani
przystanąć ani belkę wkopać
ani odpocząć z bokiem skłutym
bo już w dół zboczem opada
zwężając się żeby wędrowca
w końcu bez zająknienia nie raz
z ulgą niejaką albo wrzaskiem
upuścić u progu cmentarza