Przylot białych dywanów
Puch się rozsypał z podartej chmury.
Iskrzącym blaskiem, bieli zadymą,
skrzypieniem szronu jak uwerturą,
znów nieproszona zakwitła zima.
W bezlistnej mantrze uśpionym drzewom,
na skrzypcach wiatru gra niby smykiem;
srebrnym kryształem zamróz zasiewa,
chłodem malując smętną lirykę.
Dygocąc z zimna, dzień się ogacił,
z kufra wyciągnął owczy kożuszek.
I tylko psyche, wtórując ptakom,
jakąś żałością łopocze w duszy.
Rzeki i serca powlekła lodem,
piękna, choć groźna w swym majestacie.
Wzbudzając zachwyt, napawa trwogą,
gdy stąd odejdzie - nikt nie zapłacze.