Życie jak pół papierosa
Lubiłem mortadelę i paprykarz.
Z chrupiącym chlebem, bo w młodości
chleb był chrupiący. Były tworzywem
i substancją rzeczywistości, którą ja -
nieociosany z prostactwa -
przeżuwałem, czując jakiś fantomowy
ból i podświadomy wstyd,
że horyzonty mojej osobowości
zawierają się w wąskich granicach
między krowimi wymionami,
a pomielonym szajsem z dodatkiem ryżu.
Wtedy dziewczyny pachniały czymś,
czego nie umiałem nazwać.
Każda zaczynała i kończyła się
księżycem, zachodem słońca, łąką,
lasem, konstelacją pieprzyków,
świecącą na niebie ud i brzucha,
gdy pod wpływem chciwych spojrzeń,
wpadałem w eureczność.
Pociągała mnie noc -
jej piersi i przyspieszony oddech.
Szukając swojego kosmosu,
poznawałem drogi, którymi mogłem
spacerować po zakamarkach ciał -
jego ekstaz, żądz, krzyków;
po manowcach Stachury,
po bukowych warkoczach
Harasymowiczowskich pejzaży.
Spadając z Kaczmarskich murów,
wpadałem w obławę widnokręgów,
odnajdując fatamorgany rajów i piekieł.
Dzisiaj nie pamiętam zapachu chleba.
Zamiast słuchać ludzi, wolę słuchać drzew.
Życie nie zasługuje na opowieść,
ale jak wyleczyć się ze wspomnień?