W Sandomierzu na przedmieściu
Żyło sobie braci sześciu
Sześciu synów urzędnika
Lenia oraz łapownika
Jeden rudy piegowaty
Drugi blondyn – lecz garbaty
Trzeci nieuk – niemożliwy
Czwarty szatyn – a złośliwy
Piąty nygus oraz psotnik
Szósty oszust – chociaż złotnik
Wielki żarłok nie za swoje
Wszyscy zaś lubili stroje
Drogie buty garnitury
Lustra heban i marmury
Wybór drogich alkoholi
I z zakąsek – co kto woli
Lecz co robić kiedy pusta
Głowa jest niczym kapusta
Brak dyplomów dokumentów
Miast mądrości – pełno mętów
W końcu siedli pomyśleli
(Omal ducha – wyzionęli)
Co tu robić by zarobić
Lecz się przy tym nie narobić
Trzy wieczory tak spędzili
I nareszcie uradzili
By do partii wstąpić szybko
Niczym po przynętę rybki
Wie to proboszcz i kościelny
Bierny mierny ale wierny
Nawet głupiec słynny w kraju
Dziś na posła się nadaje
A po roku lub półtora
Odpowiednia przyjdzie pora
By umieścić te miernoty
W spółce z pensją – milion złotych
Może będzie to kopalnia
Może tkalnia może pralnia
Może giełda owocowa
Lub mleczarnia Czarna Krowa?
Mogą nie znać branży wcale
Zamiast narad – robić bale
I markować dobrą pracę
Ważne to – że im zapłacą
Gdy dziennikarz zaś zapyta
Skąd twe świnie u koryta
Prezes powie – drodzy moi
To rodzina jest na swoim
Wszak od wielu lat wiadomo
We wsi każdej chacie domu
W każdej dacie dniu godzinie
Rząd dba wielce – o rodzinę…