W zapomnieniu niezapomnienie...
Siedziałem przy kompie, kiedy zawibrował telefon. Odebrałem i podszedłem do okna. Dzwoniła mama:
– Babcia Bronia umarła… – Chlip, chlip, chlip i trzask słuchawki.
Pogrzebałem w pamięci, by poszukać Broni. Miałem trzy babcie i dwóch dziadków. Dwie już nie żyły. Szczęśliwie nie skryła się głęboko. Byłem u niej z kilkanaście lat temu, więc wyzierała spod wspomnień, innych wspomnień. Poczułem wstyd. Jak mogłem nie pamiętać babci, zwłaszcza tej, u której spędzałem część wakacji. Jechałem z ojcem do niej z jednego końca Polski na drugi. I każdego letniego poranka przynosiłem zęby zanurzone w mętnej wodzie. Nigdy nie płukała protezy, mówiła:
– Po co marnotrawić wodę i tak się przepłuczą herbatą.
Dzielnica niby nowa, ale naznaczona niebezpieczną, mroczną legendą o chuliganach, zbieraniną z całego kraju. Z dworca, ładnego, choć obsranego przez gołębie jechałem tramwajem prawie pod sam blok babci. Pamiętałem, że mieszkała w dnie tej obskurnej dzielnicy. Znałem te opowieści od mamy – synowej Broni. Nie lubiły się. Matka aspirująca społecznie z pięknej Gdyni, Bronia z podkrakowskiej wsi, chłopka i niewykształcona. Ponoć, kiedy się spotkały pierwszy raz, nie przypadły sobie do serca i tak pozostało. Spojrzały na siebie zapewne i pomyślały, że syn i narzeczony ma cholernego pecha.
Po ślubie zabrała męża daleko od rodziny. Nie chciała mieszkać z teściową, chociaż mieszkanie w bloku z cegły, solidne, wygodne i przestronne, sześćdziesięcio siedmiometrowe, słoneczne i całe w zieleni. Wybudowane z miłości i tęsknoty za swoim miejscem. Babcia, urocza i mądra kobieta zakochała się w młodym junaku, który pracował w pocie czoła, by wybudować im to gniazdko. Ona potem je wymuskała i wypieściła sercem. Zegar tykał coraz szybciej i po czterech latach urodził się oczekiwany syn – mój ojciec. Po porodzie długo chorowała, a potem już nie mogła mieć dzieci. Dziadek zmarł, gdy miałem dwanaście lat i babcia pozostała do końca samotna.
Dlatego bardzo ją to dotknęło, kiedy jedyny syn został jej odebrany przez inną kobietę. Niedobra synowa zabrała mimo tego, że ojciec opierał się bardzo, ale charakter miał jednak słaby i w końcu uległ. Wygrała i zamknęła rozdział matki i syna.
Pamiętam, jak pierwszy raz zawiózł mnie na wakacje, miałem siedem lat. Całe dwa tygodnie babcia nie mogła się nacieszyć, nacałować i naprzytulać, naspacerować z wnukiem. Odtąd w rok w rok jeździłem. Poznałem każdy centymetr tego dna, legendy i mroki, nawet o leninowski hutniczy etos się otarłem. Sześć lat jeździłem, a kiedy ojciec zmarł, mama nie wspominała już nigdy o Broni, tym bardziej o wyjeździe. Nie pomogły moje prośby. Czas przykrył wspomnienia, a jak wyszła drugi raz za mąż, to jeździłem już do innej babci na Mazury.
Kiedy zadzwoniła z tą wiadomością, to krew mnie zalała, coś zadrżało w środku. Nigdy nie byłem z nią związany uczuciowo i to jej chlip, chlip, było jakieś nieszczere i na siłę wyeksponowane, by wzbudzić sztuczny żal.
Pogrzeb jak pogrzeb, osiem osób z dalszej rodziny. Mama nie pojechała… A dalej za trumną spory tłumek starych i pokręconych reumatyzmem ludzi, ciężko łapiących oddech. Pewnie znajomi i przyjaciele. Nie byłem zdziwiony, bo babcia była dobrą kobietą. Byłem rozżalony, że zapomniałem o niej i nie czuwałem przy niej, kiedy odchodziła.
Po pochówku zamieniłem parę słów z rodziną i wymieniłem się telefonami. Więcej dowiedziałem się od sąsiadki, ale też z dozą nieprzychylności. Pewnie czuła żal do mnie? Zostawiłem jej namiary.
Po trzech tygodniach odezwała się pani Helena z wieścią, że babcia przepisała mi mieszkanie:
– Musi pan przyjechać i pozałatwiać sprawy, i jeszcze posprzątać, bo wie pan, Bronia zostawiła mnóstwo rzeczy. I jeszcze Bunia, kotka tęskni za swoim miejscem. Mieszkanie jest jak muzeum z minionej epoki – zakończyła.
Poczułem się nieswojo. To się mama wkurwi – pomyślałem. Na razie nie miałem ochoty mówić o spadku. Jednak przed wyjazdem do Krakowa odwiedziłem ją i oznajmiłem o woli babci.
I rzeczywiście. Najpierw szał, iskry i złość, i niedowierzanie. Potem łzy i prośba o nie zostawianie jej, i takie tam pierdoły po wyciąganie ojca z grobu. Hipokrytka, bo przecież to, on zarobił się na śmierć dla niej. Dla jej wystawnego życia, dla biżuterii, dla świętego spokoju.
Wyszedłem zmęczony i prosto pojechałem do mieszkania babci. Sąsiadka wręczyła testament i klucze, powiedziała:
– Jakby, co jestem naprzeciwko i służę pomocą.
Wszedłem, w mieszkaniu śmierdziało starością, może babcią, może jeszcze dziadkiem. Nic dziwnego, leżała dwa dni, zanim sąsiadka wezwała pogotowie. I pewnie nikt od tamtej pory nie wietrzył. A lato upalne. Wszyscy i on zresztą też zaraz po pogrzebie pojechali w eleganckie klimaty, gdzie nikt nie umiera ze starości i w dodatku samotnie.
Przysiadłem w kuchni i rozejrzałem się wokoło. Tyle lat minęło, tyle dni i nocy, a tutaj jakby czas stanął w miejscu. Nic się nie zmieniło. Drewniany stół i obrus z tych nieplamiących. Szafki bez drzwiczek i kubki te same, i talerze, i leżanka pod oknem, na której przystawał i patrzył przez czyste szyby, a ona historię życia kreśliła i wędrowała od bloku do bloku, od ulicy do ulicy, aż po łąki okalające dzielnicę.
Wstałem i poszedłem do dużego pokoju. Na każdej ścianie rękodzieła dziergane, wyszywane jej ręką. Pokój ojca wciąż czekał na mnie – tutaj spałem, kiedy przyjeżdżałem na wakacje. Regał z książkami chłopięcymi i szafa z ubraniami. Jeszcze pachnącymi octem, aby koloru nie straciły. Kwiaty w doniczkach i hantle taty. Na szafce moje żołnierzyki, tak jak je zostawiłem, tak stały. Może trochę bledsze i już nie takie waleczne. Trzeci pokój dziadków z łóżkami drewnianymi i szafkami. Obok duży fotel bujany i koszyk z kłębkami wełny, sterczące druty i niedokończona robótka… Seledynowa makatka niczym łapacz snów.
Łazienka z wanną pogryzioną przez czas i sterczący mop zza muszli klozetowej. Suchy, że aż skrzypiał od pragnienia wody. I ten koszyk z wałkami do włosów wciąż w tym samym miejscu koło umywalki, a może na pralce to było? Wziąłem jeden z tkwiącym pasmem srebrzystych włosów.
Przedpokój z boazerią, pawlaczami i ogromną szafą, w której wisiały spódnice kwieciste i w niebanalne wzory. Żadnych czarnych i ciemnych kolorów. Żadnych kapci, chodziła tylko boso po mieszkaniu.
Powróciłem do dużego „salonu” – jak z uśmiechem mawiała babcia, kiedy chciała zaszpanować wielkim światem. Kredens, duży dębowy i opasły od pościeli, firan i zasłon, a nad nim zegar wybijający godziny. Na blacie kryształy. Szuflady pękate od teczek, dokumentów i albumów ze zdjęciami i stare wycinki z gazet o ważnych wydarzeniach. Zdjęcie w ramce – miałem osiem lat, jak się bawiłem w piaskownicy pod blokiem i pewnie ktoś na zamówienie uwiecznił ten kadr dla pamiętania. Poczułem ucisk w krtani i się rozpłakałem. Spędziłem pośród jej zapachów dwa dni i w tym dnie, jak mawiała matka, ale już wiedziałem, co mam zrobić.
Wiedziałem, że ona porozpacza i potęskni, ale bardzo dobrze wiem, że to pozory, bo w środku jest zimna i wyrachowana i sobie poradzi. Zaraz przyjdzie trzeci jej mąż i wszystko się ułoży.
Pod wieczór siedziałem już w kuchni i piłem babciną herbatę i przeglądałem jej notes z zapiskami, telefonami. Dzwoniłem i umawiałem się na spotkania. Miałem tyle rzeczy do załatwienia, do przekazania, do poznania. Bunia ocierała się o nogi i co raz wskakiwała na kolana, mrucząc pieszczotliwie.
Zawsze byłem smutnym człowiekiem. Dzisiaj jestem szczęśliwym, bo znalazłem swoje miejsce pośród tykającego zegara, starego, ale wciąż przemierzającego dokładnie czas... Ten przeszły i rzeczywisty.