Za młodzi na sen za starzy na grzech... proza (3)
A tak szkło musi poczekać na Marysię – bratanicę mojego męża. Też zmarł i zostawił mnie. Nie mieliśmy dzieci. Był piesek, kundel znaleziony nad zalewem, ale też umarł zaraz po Władku.
Nie powiem, Mania jest kochana, przyjeżdża raz na tydzień, dwa. Mieszka trzydzieści kilometry ode mnie i pracuje, i ma dzieci, i nawet wnuki ma. Nie może tak jeździć za często.
Przyjechała, załadowała lodówkę, posprzątała, brudy wymieniła na czyste, nałożyła mi papiloty i wyfrunęła. – Trzymaj się ciociu, rachunki opłacone, leki wykupione, pa! - Z Bogiem... Wyleciała jak ci z naprzeciwka.
Cisza zapanowała.
Dzwonek. Kto to? Maria już była, listonosz był wczoraj, akwizytorzy chyba nie. Przegoniła ich kilka razy, nawet ostro było. Pewnie przekazali innym mocne pozdrowienie... „Sp......aj człowieku”. No i są. Obydwoje, ci nowi w rozciągniętych szmatach i włosami upiętymi niechlujnie.
Chyba trzeba otworzyć.
— Czy nie przeszkadzamy? – zapytali.
— A o co chodzi? – burknęłam z podniesionym czołem.
— Jesteśmy pani nowymi sąsiadami i chcieliśmy się przywitać, poznać – wydukali.
Tężeję w sobie i myślę – po jaką cholerę chcą się poznać, ale mówię:
— Dzień dobry!
Wtedy oni z tym ciastem, zza pleców wyjmują. Okrągłe i takie jakieś płaskie, upstrzone borówkami. Nie wyszło im – myślę. Zakalec, gnieciuch jak fiks.
— Dla pani, podają mi.
— Może jednak kawałek...
— Nie, nie, cały dla pani. Może wnuki przyjdą, koleżanki?
— Wnuki-sruki. Dziękuję – wydusiłam.
I już wyciągałam rękę po foremkę i cofnęłam. Czułam, że tak nie wypada od razu.
— Miły gest. Jakby państwo czegoś potrzebowali, to pukać, nie dzwonić, bo zęby bolą. Śmiech mnie w środku ogarnął... zęby? Chyba bóle fantomowe.
Pomogę. Do widzenia.